Euro 2016 zwieńczy w niedzielę opowieść najbardziej klasyczna z klasycznych. Urodziwa Francja, która jak zwykle pożąda złota, spróbuje rozszarpać brzydką Portugalię, która złota nie była jeszcze nigdy.
Finaliści mieszkają podczas mistrzostw w sąsiedztwie, w zalanych zielenią zaciszach nieopodal francuskiej stolicy – gospodarze w swoim narodowym, zmodernizowanym niedawno na lśniąco ośrodku w Clairefontaine; Portugalczycy w należącym do rugbystów, przyprószonym już patyną ośrodku w Marcoussis. Ale to jedyne, co ich łączy. Do złota dokopują się skrajnie odmiennymi metodami.
Francuzi – z gracją. Portugalczycy – za cenę obniżenia atrakcyjności spektaklu. Takie są przynajmniej odczucia większości, bo w futbolu nie istnieje uniwersalna, wspólnie przyjęta definicja „piękna”. Wiadomo tylko, że generalnie nad drużyny pragnące przede wszystkim nie przegrać kibice przedkładają drużyny pragnące wygrać. Że od drużyn kontrolujących przestrzeń wolą drużyny kontrolujące piłkę. I co pewien czas w najważniejszych turniejach oglądają starcie skrajnie różnych stylów, które zamieniają się niemal w wojnę dobra ze złem, jasnej strony mocy z siłami ciemności. Ubóstwiany przez tłumy futbol reprezentowały ostatnio m.in. Barcelona i Hiszpania, Bayern i Niemcy. A ten znienawidzony przez tłumy, doceniany co najwyżej przez mniejszość koneserów – klubowe zespoły trenerskiego ultrapragmatyka José Mourinho czy reprezentacja Grecji, sensacyjna triumfatorka Euro 2004.
***
I w niedzielę znów obejrzymy tradycyjne, niemal archetypiczne zderzenie ideologii. Nawet jeśli finaliści nie stanowią przypadków aż tak skrajnych jak wyżej wymienione.
Francuzi wygrali na Euro 2016 wszystkie mecze poza ostatnim w grupie, w którym remis pozwalał im utrzymać pozycję lidera. Portugalczycy natomiast zremisowali – pomijam rozstrzygnięcia w dogrywce i rzutach karnych – wszystkie poza półfinałowym z Walią. Francuzów publika zapamięta ze specjalisty od strzałów o wymyślnych trajektoriach lotu piłki Dimitriego Payeta, który czarował w fazie grupowej, czy miniaturowego dryblera Antoine’a Griezmanna, który rozszalał się w fazie pucharowej. Portugalczykom nie zapomni natomiast zręcznego paraliżowania przeciwnika. Aż tak zręcznego, że uniemożliwiającego utkanie natarcia zakończonego sensownym strzałem, i wymagającego obronnego zaangażowania wszystkich zawodników, z których żaden nie pozwala na to, by jakikolwiek rywal z piłką przy nodze znalazł się za jego plecami.
– Nie obchodzi mnie, czy uchodzimy za brzydkie kaczątko. Nie przylecieliśmy tutaj, by grać pięknie, przylecieliśmy tu zwyciężyć – mówi trener Fernando Santos, który notorycznie słyszy podczas francuskiego turnieju pytanie, dlaczego jego drużyna gra aż tak paskudnie. Przyzwyczaił się i nie próbuje nawet oskarżeniom zaprzeczać, woli prowokacyjnie powtarzać, że Portugalia najbardziej podobała mu się w 1/8 finału z Chorwacją – prowokacyjnie, ponieważ tamten mecz uchodzi za mocną kandydaturę na czołowe nudziarstwo mistrzostw, celny strzał padł wówczas dopiero pod koniec dogrywki. Jego piłkarze również są stale nagabywani i również nie wdają się w estetyczne rozważania, zgodnie powtarzając, że konsekwentnie dążą do konkretnego celu, nic innego nie zaprząta ich głów.
Oni coraz częściej wywołują u komentatorów skojarzenia z przywoływaną Grecją AD 2004, która stała się synonimem futbolowej megasensacji – historia nie zna bardziej niespodziewanego mistrza świata, Europy czy Ameryki Południowej – a zarazem futbolowego minimalizmu, absolutnego skupienia na zniszczeniu wszystkiego, co wymyśli przeciwnik.
Skojarzenia są oczywiste, ale też nie ma mowy tu o pełnej analogii. Grecy przywieźli na mistrzostwa kontynentu zawodników kompletnie anonimowych, zatrudnianych w prowincjonalnych klubach lub wręcz bezrobotnych, o wybranego przez UEFA na bohatera turnieju Theodorosa Zagorakisa – któż poza rodakami o nim dzisiaj pamięta?! – rywalizowały potem Bologna i Levante. To była grupa ludzi pozbawionych alternatywy, odważniejszy sposób gry sprowadziłby na nią nieuniknioną klęskę. Tymczasem za portugalskich kadrowiczów kluby wykładają po kilkadziesiąt milionów euro, a Cristiano Ronaldo globalną legendą stał się już za sportowego życia. No i Grecy w przeciwieństwie do swoich domniemanych następców nie potrzebowali przed 12 laty konkursów rzutów karnych, oni wygrywali i w ćwierćfinale, i w półfinale, i w finale. Ledwie 1:0, ale wygrywali.
***
Portugalia ma więc zatem liczny zastęp oponentów – twierdzą, że „nie zasłużyła” na finał – ma ich także Francja. Pierwszy podniósłby tu rękę zapewne trener Joachim Löw, który po porażce z gospodarzami na pytanie, co Niemcy zrobili źle, rzucił lakonicznym: „Nic”. A potem jeszcze dorzucił, że o ile na poprzednim Euro oraz na mundialu 2010 ulegli w półfinale rywalom lepszym od siebie, o tyle tym razem to oni byli lepsi. I znalazł zrozumienie mnóstwa komentatorów, którzy długo patrzyli w czwartek z marsylskich trybun, jak mistrzowie świata z urzekającą swobodą zabawiają się piłką na francuskiej połowie boiska.
Dzisiaj to wszystko jest już jednak tylko publicystyką, o realną chwałę walczą ci, którzy w półfinale wygrali jednak wyraźnie, dwubramkowo. Portugalczycy – najmniejsza wśród wielkich europejskich nacji – pragną wreszcie przeprowadzić skok na złoto do samego końca. Od 20 lat jako jedyni na kontynencie zawsze dobiegają do ćwierćfinału, raz w tym okresie brali srebro, a dwukrotnie – brąz. Potęga. Potęga, której brakuje tego jednego, rozwiewającego wszelkie wątpliwości podboju.
Francuzi pozycję tylko by potwierdzili, triumf na Euro 2016 dołożyliby do triumfów na mundialu 1998 oraz Euro 1984. A Didier Deschamps zostałby jedynym obok Bertiego Vogsta, który był mistrzem kontynentu i jako piłkarz, i jako trener. On między rodakami uchodzi za żywy talizman, człowieka ozłacającego wszystko, co dotknie. Mówią o nim, że gdyby tylko wybrano go na prezydenta republiki, wszystkie francuskie problemy natychmiast zostałyby rozwiązane. Znaczy tak wszechmocnego przeciwnika Portugalia jeszcze na tym turnieju nie spotkała.