Kiedy Cracovia musiała grać w kwalifikacjach Ligi Europejskiej z macedońską Szkendiją w porze ćwierćfinału Euro 2016, w którym nasza reprezentacja biła się z Portugalią, najpierw pomyślałem o niewrażliwości i bezwzględności działaczy. Oto polski piłkarz ma wychodzić na boisko dokładnie o tej godzinie, o której gdzie indziej toczy się najważniejszy dla Polski mecz od 30 lat. To nie tylko wbrew duchowi sportu, to gwałt na przyzwoitości.
I na logice rozgrywek, które przecież układa się tak, by futbol reprezentacyjny pogodzić z klubowym. Jeśli ożywa ten pierwszy, to zamiera drugi, a piłkarz pragnący służyć kadrze narodowej nie musi prosić o łaskę pracodawcy, bo zwolnić go na zgrupowanie nakazują przepisy. Tu jednak UEFA – organizator i Euro 2016, i LE – wymyśliła sobie, że obie drużyny Bartosza Kapustki – Cracovia i Polska – zagrają o tej samej porze. Znaczy klub debiutujący w pucharach ma celebrować historyczny moment bez swojej najjaśniejszej gwiazdy.
To przypadek ekstremalny, ale ilustrujący nasilający się od lat proceder, który dzieli świat piłki na równych i równiejszych, fałszuje wyniki europejskich pucharów, jest zwyczajnie niesprawiedliwy. Bogaci, reprezentujący kraje uprzywilejowane, rozpoczynają rywalizację bardzo późno. Niebogaci rozpoczynają nie tyle wcześnie, ile coraz wcześniej. Różnica rośnie z sezonu na sezon, choć korekt dokonuje się powoli, niemal niezauważalnie. Legia rozpoczęła w tym sezonie grę o Ligę Mistrzów 12 lipca, Lech w 2015 r. – 14 lipca, Legia w 2014 r. – 16 lipca, Legia w 2013 r. – 17 lipca, Śląsk w 2012 r. – 18 lipca. I mówimy cały czas o tym samym etapie rywalizacji, drugiej rundzie kwalifikacji. Przed dekadą mistrz Polski startował dopiero pod koniec lipca, wcześniej wręcz w sierpniu. I obecnie nie cierpi za miejsce w rankingu UEFA – nasza liga zajmuje podobne – lecz z powodu decyzji politycznych. Nie wierzcie w reformy Platiniego, które rzekomo uprzykrzają życie bogatym. To tylko propagandowe opakowanie, w które zawinięta jest skrajna pogarda dla interesu wszystkich nienależących do oligarchii. Takie manipulowanie systemem rozgrywek, żeby jedni mieli wakacje możliwie długie, a inni nie mieli ich wcale. Żeby jedni przedzierali się przez mnóstwo kolejnych rund, a innym rund do pokonania stale ubywało.
Rytualnie natrząsamy się z letnich popisów polskich klubów, które regularnie obrywają od rywali z kompletnego wygwizdowa, czasem wręcz amatorów. Ale Celticowi Glasgow też zdarzyło się właśnie przegrać z przedstawicielem ligi gibraltarskiej. Bo w pierwszej połowie lipca nikt nie jest w stanie być porządnie przygotowanym do walki, nie sądźcie, że herosi Bayernu czy Barcelony unosiliby się o tej porze nad murawą. Zwłaszcza zaraz po Euro. Dinamo Zagrzeb puściło na francuski turniej aż sześciu piłkarzy, a grało o LM już trzy dni po finale w Paryżu – nazajutrz po Legii, która w normalnych okolicznościach pewnie pozwoliłaby dłużej odpocząć nie tylko Pazdanowi, ale i Jodłowcowi, Dudzie, Nikoliciowi.
Wyrwanie się z kręgu drużyn skazanych na grę w LE czy LM, zanim potentaci w ogóle rozpoczną przygotowania do sezonu, leży w żywotnym interesie całej polskiej piłki. Inaczej o przyzwoite wyniki będzie trudno, o tej porze roku rządzi nimi przypadek. Trzeba tu jednak walczyć nie tylko ze swoją słabością i rywalami, ale też z coraz pazerniejszym układem na górze. Mistrzowie Polski nie dość, że startują dwa miesiące przed Realem Madryt, to jeszcze startują 35 dni przed czwartymi drużynami ligi hiszpańskiej i niemieckiej czy trzecią drużyną portugalskiej (dysponującymi znacznie szerszymi kadrami). A rekord wszech czasów biją właśnie uczestnicy LE, którzy słyszą inauguracyjny gwizdek w czerwcu. I to wcale nie są uczestnicy najsłabsi, gehennę przechodzą nawet Austriacy, sklasyfikowani na 16. miejscu wśród 54 krajów UEFA. Szykany obejmują trzy czwarte kontynentu.