Kiedy Pep Guardiola i José Mourinho – żywe ikony, reprezentujące skrajnie odmienne myślenie o futbolu – rywalizowali przed laty jako trenerzy Barcelony i Realu Madryt, świat chętnie odwoływał się do metafory gwiezdnych wojen. Pierwszy miał walczyć w imię imperium dobra, drugi dla imperium zła. I kiedy Guardiola ogłaszał przerwę od futbolu, mówiło się, że wojna poturbowała go psychicznie, że od dążącego do bezpośredniej konfrontacji Mourinho wręcz ucieka. Choć na boisku to on częściej był górą.
Teraz, w startującej właśnie lidze angielskiej, obejrzymy kolejny odcinek tego widowiska. Antagoniści wylądowali nie tylko w tych samych rozgrywkach, ale i w tym samym mieście, w Manchesterze mieszkają o kilka kilometrów od siebie. I choć od tamtej pory nie powiększyli swoich kolekcji triumfów w Lidze Mistrzów, to skojarzenia z gwiezdnymi wojnami – pojęcie pochodzi z kina popularnego, ale również od politycznej doktryny Ronalda Reagana rzucającego wyzwanie komunizmowi – znajduje być może jeszcze większe uzasadnienie. Sąsiadujące kluby uczestniczą bowiem w bezprecedensowym wyścigu zbrojeń. City wydało tego lata na transfery już 175 mln euro, United – 180 mln (netto). To obu trenerów do siebie upodobniło, bo Guardiola na barcelońskim Camp Nou polegał głównie na wychowankach. I również dlatego miał reprezentować jasną stronę mocy, wielu kibiców wciąż brzydzi się masowym werbowaniem kosztujących fortunę „najemników”.
Liga angielska, tuczona rosnącymi w obłędnym tempie zyskami z praw telewizyjnych, innej metody jednak nie zna. A United oraz City przelicytowują wszystkich. Każdego lata rzucają na transfery od 100 do 200 mln, mają też najwyższe na świecie budżety płacowe – i to nie w piłce, lecz we wszystkich sportach zespołowych. Manchester stał się bezapelacyjnie najbogatszym futbolowym miastem w historii futbolu.
Tylko na boisku nędza, w minionej edycji Premier League zażartą rywalizację o czwarte miejsce City wygrało z United dzięki okazalszemu stosunkowi bramkowemu. I obaj nowi menedżerowie budują przyszłość od zera. Guardiola kupuje graczy o reputacji wyłącznie lokalnej, spoza Ligi Mistrzów – najwięcej wydał na Johna Stonesa (22-letni obrońca Evertonu), Leroya Sané (20-letni skrzydłowy Schalke) i Gabriela Jesusa (19-letni napastnik Palmeiras), większe doświadczenie biorąc jedynie w osobie Ilkaya Gündogana. Mourinho natomiast w swoim stylu szuka sprawdzonych wyczynowców – kluczowymi postaciami chce uczynić Zlatana Ibrahimovicia (11 tytułów mistrza kraju) oraz Paula Pogbę (wciąż kwestionowany, ale z Juventusem wygrywał Serie A czterokrotnie, wystąpił też w finale LM). I jak zwykle brutalnie postępuje z niechcianymi (Bastianem Schweinsteigerem oraz Juanem Matą), bywa wręcz oskarżany o mobbing.
Ile potrwa stwarzanie nowych światów i czy w ogóle się powiedzie, nie wiadomo. Mourinho, znany niegdyś jako „Wyjątkowy”, ostatnio zezwyczajniał i tracił posady w przykrych okolicznościach, a Guardiola to nawiedzony, wymagający od podwładnych ponadprzeciętnej boiskowej inteligencji filozof, który nie pracował jeszcze w lidze tak wyrównanej jak angielska. I przyjmowano go tam jak przedstawiciela wyższej cywilizacji, zamierzającego nie tyle podnieść poziom gry drużyny, ile wynaleźć piłkę nożną na nowo. W dodatku obaj sławni szkoleniowcy zderzą się z innymi charyzmatycznymi guru, którzy teoretycznie również mają wszystko, by wskoczyć na szczyt – bodaj głównym trenerskim bohaterem Euro Antonio Conte (wziął do Chelsea zdolnego patrolować całe boisko pracusia N’Golo Kante) oraz Jürgenem Kloppem (po przejęciu Liverpoolu natychmiast dociągnął go do finału Ligi Europejskiej). A Arsene Wenger (od dawna wyszydzany, jednak Arsenal urósł ostatnio na wicemistrza, nauczył się wygrywać szlagiery i znów zaczął zdobywać krajowe puchary) oraz Mauricio Pochettino z Tottenhamu mają tę przewagę, że nie zaczęli pracy wczoraj. I nawet jeśli nie wezmą tytułu – ten pierwszy znów boi się za kogokolwiek „przepłacić”, a to na angielskim rynku transferowym bywa zgubne – to w sprzyjającym momencie mogą skrzywdzić każdego rywala.
Ja w żadnym razie nie spuszczam Wengera poza strefę LM, choć mnóstwo komentatorów czyni to dzisiaj niemal odruchowo, prognozując mu najsłabszy rok w całej 20-letniej karierze w Premier League (inna sprawa, że londyńczycy mają bodaj najcięższy start). Zwłaszcza że w najbliższych tygodniach, może wręcz miesiącami spodziewam się rozgardiaszu – uczestnicy Euro 2016 długo byczyli się na wakacjach, nowi trenerzy zapoznawali się z drużynami w trakcie komercyjnych międzykontynentalnych podróży (i np. w USA grywali przy widowniach grubo ponadstutysięcznych, na naszych kontynentach niespotykanych), niektórym piłkarzom z bliska przyjrzą się dopiero w trakcie sezonu, transferowe szaleństwo jeszcze potrwa. Niewykluczone też, że na przytomność umysłu trenerów wpłyną ekstremalne oczekiwania – nawet gdyby właściciele, powiedzmy, pięciu najbardziej renomowanych trenerskich nazwisk pracowali perfekcyjnie, może nawet wspięli się na swój zawodowy szczyt, to ktoś będzie zajmował piąte miejsce. Piąte, czyli w powszechnym odbiorze haniebne.
Premier League zaczęła zatem stać luksusowymi szkoleniowcami, jakby prezesi gromadnie uznali, że wypada wreszcie wywoływać wrażenie nie tylko wydatkami. Anglia to wciąż okolica specyficzna, momentami zalatuje wręcz ciemnogrodem – i Guardiola, i Conte załamali się po wizycie na klubowych stołówkach, zarządzili ścisłą dietę, hucznie pozabraniali pochłaniania pizzy, słodkich napojów, keczupu, ciężkich sosów etc. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, by tłusto opłacanych zawodowców z angielskich muraw nie trzeba było pilnować jak przedszkolaków? Dlaczego gdzie indziej (mówię o krajach piłkarsko zaawansowanych) to się już właściwie nie zdarza, a za Kanałem La Manche zdarza się notorycznie?
Mimo wszystko nie sposób jednak ogłosić – kolejna chóralnie kolportowana teza – że Premier League pościągała najlepszych trenerów. Minione lata należą raczej do Diego Simeone czy Massimiliano Allegriego (niewyraźnie mówi, nieefekciarski i w ogóle mało medialny, to jego zasadnicza przywara), którzy od – odpowiednio – 2011 i 2010 r. wspaniale rozwijają autorskie projekty w Atlético Madryt oraz Juventusie Turyn, może także do Carlo Ancelottiego. A żeby jeszcze bardziej zagmatwać sytuację, dodajmy, że w LM triumfują ostatnio trenerzy z doświadczeniem zerowym (Zinedine Zidane w Realu) lub niewielkim (Luis Enrique w Barcelonie), natomiast w Anglii sensację ponad wszystkie wyreżyserował w Leicester lekceważąco traktowany przez całą karierę Claudio Ranieri.
I to ich muszą dzisiaj ścigać Guardiola oraz Mourinho, chwilowo (?) zdegradowany do LE. Bo jeśli gigantom się nie powiedzie, manchesterscy burżuje ustanowią kolejny rekord – najbardziej spektakularnego marnotrawstwa w dziejach piłki nożnej.