Legia jako przypadkowy bohater

Ależ to jest paradoks! Zdawało się, że kiedy polska drużyna wreszcie wepchnie się do Ligi Mistrzów, to zatrzęsie się ziemia i będzie magicznie, przecież okoliczności poprzedniego awansu – łódzkiego Widzewa sprzed 20 lat – wspominamy jako jeden z najsłynniejszych horrorów w dziejach naszej klubowej piłki nożnej. Tymczasem Legia wczołgała się do elity po tygodniach wręcz żałosnych, niegodnych firmy o jej statusie. I po wieczorze więcej niż zawstydzającym. Przez kilkadziesiąt minut żyliśmy w strachu, że jednak odpadnie i będzie największy obciach w historii naszej piłki klubowej.

Dobry moment miała Legia tego lata tylko jeden. W tamten piątek, gdy podczas losowania z nieba spadli jej irlandzcy półamatorzy, być może najsłabszy uczestnik ostatniej rundy eliminacji, odkąd istnieje LM w obecnym kształcie. Wygrana i remis ze Zrijnskim Mostarem, wydłubane 1:0 w dwumeczu z Trenczynem, wreszcie pokonanie piłkarzy Dundalk, którzy nie mają nawet pełnych etatów w klubie – jeszcze nigdy nie wystarczyło dokonać tak niewiele, by osiągnąć tak wiele.

Dlatego chyba wszyscy mamy, delikatnie mówiąc, mieszane uczucia. Niby widzimy, że szefowie Legii realizują cel za celem – po zimowej ofensywie transferowej uświetnili stulecie klubu odzyskaniem tytułu w tzw. ekstraklasie oraz obroną Pucharu Polski, a teraz zadebiutują w LM. Niby znamy niesprawiedliwą sprzyjającą uprzywilejowanym (czytaj: bogatym) politykę UEFA – nasze drużyny rozpoczynają rywalizację coraz wcześniej, ostatnio już wręcz w pierwszej połowie lipca, czyli wtedy, gdy żadna drużyna nie jest w stanie grać dobrze. Zarazem jednak zdajemy sobie sprawę, że 130 mln rocznego budżetu daje Legii jeszcze większą przewagę nad krajowymi konkurentami niż przewaga Bayernu nad resztą Bundesligi. Dlatego jej strategia – podobnie jak wyniki – jest wręcz groteskowa. Zaczęło się od trenera Stanisława Czerczesowa, który niemal otwarcie poddał mecz z przedostatniej kolejki minionego sezonu z Lechią Gdańsk, żeby oszczędzić swoje „gwiazdy” na bój z Pogonią Szczecin, a teraz jego tradycje kontynuuje Besnik Hasi. W tym sezonie wpuścił już na boisko 29 piłkarzy, co może być nieoficjalnym rekordem Europy. I Legia za wyraźnym przyzwoleniem szefostwa czasem odpadnie z PP po porażce z drugoligowcem, czasem oberwie od Łęcznej, a czasem przyłoży kibicowi w twarz 1:3 z Arką Gdynia. Właściciel sezonowego karnetu ma prawo oglądać popisy piłkarzy w furiackim rozdygotaniu.

Ja oglądam je zażenowany, ale równocześnie trudno mi nie docenić doniosłości chwili. Kiedy poprzednio byliśmy mieliśmy swojego przedstawiciela w LM, był nim dzisiejszy czwartoligowiec, a reprezentację Polski prowadził Antoni Piechniczek. Epoka niemal antyczna. I niewykluczone, że gdyby Legia nie awansowała teraz, to nie awansowałaby już nigdy, bo UEFA za chwilę zatwierdzi nową formułę rozgrywek, jeszcze szczelniej zamykającej wstęp do nich wszystkim spoza oligarchii najbogatszych. Trwa więc hossa polskiej piłki. Nasza reprezentacja po wieczności turniejowych klęsk wybiła się na poziom ćwierćfinału Euro, nasze gwiazdy kosztują dziesiątki milionów euro, a nasz klub odzyskał prawo do gry z Barcelonami czy Realami na poważnie, a nie pokazowo, gdy potentatom za tę łaskę zapłacimy. Kilka lat temu polski futbol stoczył się na historyczne dno, dzisiaj przeżywamy najwspanialszy rok od trzech dekad.

Sportowo nie wolno nam wiele oczekiwać, boimy się raczej, że Legia podzieli los Maccabi Tel Awiw, które w poprzedniej edycji przegrało wszystkie grupowe mecze, strzelając ledwie jednego gola, a tracąc 16. Aż 17 razy zdarzało się, że uczestnik LM kończył ją bez punktu. Sukces jednak Legia odniosła i wymierny (finansowy), i symboliczny, jeszcze bardziej wzmacniający nasze wrażenie, że przestaliśmy leżeć na futbolowej prowincji. Nawet jeśli warszawscy piłkarze grają ostatnie przeraźliwie słabo i zwycięskie 0:1 w rewanżu z Dundalk byłoby logicznym podsumowaniem lata. A kolejny paradoks polega na tym, że tzw. ekstraklasę wpuszczają do elity akurat teraz, gdy wszystkie jej potęgi albo leżą na dnie tabeli (Wisła i Lech), albo dyndają tuż nad nim (Legia). Znów przekonaliśmy się, jak olbrzymią władzę ma w sporcie przypadek. Przecież awans do LM to także nieplanowany skutek uboczny osławionego dzielenia punktów, dzięki któremu Legia może jawnie odpuszczać mecze w kraju i zakładać, że wiosną odrobi stratę.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s