Nigdy nie była tak blisko światowego szczytu, jak nam się zdawało. A jeśli podfruwała – wciąż podfruwa – na czwarte, trzecie lub wręcz drugie miejsce w rankingu WTA, to tym gorzej dla tego rankingu.
Zwierzałem się już tutaj, że jestem Agnieszką Radwańską beznadziejnie zauroczony. Precyzyjniej: uwodzi mnie jej styl gry, w samej zawodniczce dostrzegam zbyt wiele cech, których u wyczynowych sportowców nie lubię. To wirtuozka, w polskim sporcie stanowiąca przypadek absolutnie niepowtarzalny, zresztą wyjątkowa jest także w całym tenisie, bo oferuje spektakle piękniejsze niż jakakolwiek konkurentka, w galerii najlepszych meczów kobiet minionych lat nie umieścilibyśmy prawdopodobnie prawie żadnego bez jej udziału.
Im bardziej jednak poanalizujemy realne dokonania Radwańskiej – wynikowe, nie estetyczne – tym trudniej będzie nam uciec od wniosku, że imponują one tylko na tle nędznej historii nadwiślańskiego tenisa. Że nasza idolka przez całą karierę maniacko wygrywa wtedy, gdy niewiele jest do wygrania, by konsekwentnie przegrywać wtedy, gdy do wygrania jest wszystko. Że jej środowisko naturalne to turnieje pomniejsze, na których tłucze rankingowe punktowe jak opętana, a na turniejach poważnych niespecjalnie mieści się w nawet szerokim gronie faworytek. I że widz taki jak ja – śledzenie tenisa ograniczam do Wielkiego Szlema – ogląda ją niemal wyłącznie w sytuacji klęskowej.
Radwańska, jak wiadomo, nigdy nie wygrała żadnej z czterech naprawdę prestiżowych imprez. Tymczasem po 2010 roku te tytuły zdobywało już 11 jej rywalek. W minionej dekadzie – 16 rywalek. A gdyby sporządzić za ten okres tenisowy odpowiednik klasyfikacji medalowej – złoto za wielkoszlemowy triumf, srebro za finał, brąz za półfinał – to Polka spadłaby na 20. miejsce na świecie. I tylko minimalnie wyprzedzałaby sporą (aż nazbyt sporą) grupę zawodniczek, którym również raz udało się zasłużyć na udział w ostatecznym, decydującym starciu (Cibulkova, Erani, Halep, Šafářová, Lisicki, Bouchard, Vinci). Pierwszorzędna tenisistka drugorzędna.
W tym sporcie bez przerwy gdzieś odbywa się jakiś turniej, więc Radwańska uzbierała już 19 trofeów. I stale kręci się wokół rankingowego szczytu. Gdyby jednak buchalterię każdego wywinięcia rakietą zastąpić wyceną osiągnięć naprawdę wartościowych – moim zdaniem zdrowszą – to niewykluczone, że Polka miałaby dzisiaj wielkoszlemowy bilans jeszcze mizerniejszy. Osunęłaby się wszak na liście rozstawionych w Melbourne, Paryżu, Londynie oraz Nowym Jorku i we wcześniejszych rundach zderzała z silnymi przeciwniczkami.
Sama jest bowiem dla młodych, wygłodniałych sukcesu tenisistek rywalką wymarzoną. Powoli traci sens sprawdzanie, czy turniejowe drabinka Radwańskiej „sprzyja” – w przyrodzie nie istnieje prawdopodobnie wystarczająco „sprzyjająca”, przecież w Nowym Jorku Polka teoretycznie sunęła autostradą do półfinału (w ćwierćfinale spotkałaby Pliskovą, której nigdy nie oddała seta!), a w Wimbledonie schrzaniła wszystko nawet w pamiętnym roku 2013, gdy do finału doczłapały Marion Bartoli i Sabine Lisicki. I triumfowała wówczas Francuzka, która przez całą karierę nie zdołała wzbić się powyżej siódmego miejsca w rankingu WTA…
Nie zdołała, ale zabrała do domu wimbledońską paterę. A Radwańska pozostała drobną ciułaczką, kolekcjonerką sukcesików, które przepadną w mrokach historii. Zagraniczni znawcy obwołali ją „Ninją”, co zawdzięcza zagraniom-trikom niedostępnym rywalkom, nawet tenisowo znakomitszym, ale pseudonim brzmi o tyle nieadekwatnie, że Polka na korcie nie ma w sobie niczego z bezlitosnego, działającego z zimną krwią zabójcy. Nawet triumf w ostatnim Masters – ach, to było niesamowite, podziwiałem na kolanach – o tyle nas zmylił, że to turniej osobliwy, będący anomalią w tym sensie, że możesz przegrać, i to nawet dwa razy, a potem zdobyć trofeum. Zasady skrajnie nietenisowe, przecież na korcie zasadniczo odpada się po pierwszej wpadce. I być może także dlatego Radwańska – niewystarczająco konsekwentna, nazbyt humorzasta – nie wytrzymuje.
Chyba niepotrzebnie napisałem „humorzasta”, nie przepadam za całą tą kieszonkową psychologią, która nakazuje kibicom mającym kontakt ze sportsmenką głównie przez telewizor wyrokować, że jej się „nie chce” albo „brakuje ducha walki”. A już szczególnie nie znoszę pospolitego hejtu, który wylewa się wskutek podejrzeń, że np. na igrzyskach przegrywa z powodu deficytu uniesień patriotycznych (nawiasem mówiąc, ona jak mało kto wszystko zawdzięcza sobie i rodzinie, polski system szkolenia nie zasłużył się tu wcale). Sam poczułem jedynie potrzebę głośnego odkłamania lub przynajmniej podważenia tezy o tenisistce zdolnej być numerem 1 na świecie. Nie, tu nie widać na razie nawet potencjału na prawdziwy numer 2 lub 3, i żadne rankingowe argumenty nie pomogą, o nich decyduje metodologia, czasami kontrowersyjna jak ta wynosząca na pozycję wicelidera (do niedawna lidera) rankingu FIFA piłkarzy reprezentacji Belgii, którzy w życiu nie widzieli z bliska medalu. Przecież w globalnej czołówce niełatwo znaleźć jakąkolwiek tenisistkę, z którą Radwańska ma dodatni bilans, a teraz jeszcze rozpędzają się przedstawicielki młodego pokolenia – Garbine Muguruza, Madison Keys czy właśnie Ana Konjuh. Mecz z 18-letnią Chorwatką wyglądał okropnie – ona z pasją ostrzeliwała linie, a Polka zbyt często odpowiadała plumknięciami, po których piłka spadała na środek kortu. I niewykluczone, że nasza tenisistka już przegapiła czas, w którym mogła podbić świat.
Jeszcze bardziej prawdopodobne jednak, że na wybitniejszą na korcie Polkę poczekamy dekadami. Ba, może się okazać, że dekadami będą jej popisy ze wzruszeniem wspominać wszyscy – bez względu na narodowość – miłośnicy tenisa.
Ja w każdym razie zamierzam nadal zarywać noce.