Przywykliśmy do jednego polskiego goleadora w Lidze Mistrzów, zaczynamy przyzwyczajać się do drugiego. Bramka Roberta Lewandowskiego przyczyniła się do zwycięstwa Bayernu nad Rostowem, bramkom Arkadiusza Milika wygraną w Kijowie zawdzięcza Napoli.
Istnieją kibice, którzy czują znużenie na wieść – bo chyba niekoniecznie na widok – kolejnych goli wypadających spod butów Leo Messiego i Cristiano Ronaldo. Fenomenalni snajperzy, których można podejrzewać o wzajemne inspirowanie się, są tak morderczo regularni, że wydarzeniem byłby wieczór bez bramki żadnego z nich.
Jak oni toczą pojedynek na skalę globalną, tak polscy napastnicy zaczynają toczyć pojedynek na skalę lokalną. O ile oczywiście wolno nam nieco pomniejszyć Champions League.
Lewandowski przeżył w Monachium wieczór jak zwykle. Rosyjscy rywale marzyli wyłącznie o przetrwaniu, więc stłoczyli się pod własną bramką. A ponieważ szczególnie obawiali się rozpędzonego Polaka, to uciekali się do każdego dostępnego sposobu – dozwolonego czy nie – by go uziemić. Aż sędzia podyktował rzut karny. Wykorzystał go sam Lewandowski, który podniósł swoją przeciętną w LM do 0,65 gola strzelanego na mecz. Wśród aktywnych graczy wyższą mają jedynie wspomniani Messi (0,79) oraz Ronaldo (0,73). I Polak, już dwukrotny wicekról strzelców rozgrywek, znów powinien ścigać się z nimi o koronę dla najskuteczniejszego snajpera. Od początku sezonu atakuje jak opętany, w pięciu meczach Bayernu nastrzelał już osiem goli.
Zanim Lewandowski wyszedł na boisko, w wywiadzie dla „La Gazzetta dello Sport” najwybitniejszych współczesnych napastników zrecenzował Filippo Inzaghi. I ogłosił, że specjalistą ponad wszystkich od gry głową jest właśnie gwiazdor z Monachium. Tymczasem wieczorem głowę do piłki z sensem przykładał inny Polak. Milik.
Ale najpierw neapolitańczycy z Dynamem przegrywali. Oni są drużyną naznaczoną traumą w Lidze Mistrzów, i to zbyt świeżą, żeby wyleczył ją czas. Jesienią 2013 roku nie przetrwali fazy grupowej, choć uzbierali aż 12 punktów – nigdy wcześniej ani później nie zdarzyło się, by ledwie trzecie miejsce zajął zespół z tak okazałym dorobkiem.
Teraz właściciel Aurelio de Laurentis intensywnie inwestował, by perfekcyjnie przygotować klub na rywalizację i w kraju, i w Europie. O ile w minionym sezonie trener Maurizio Sarri w ważnych spotkaniach nawet nie retuszował starannie wyselekcjonowanego podstawowego składu, o tyle w bieżącym ma dysponować – przynajmniej teoretycznie – dwiema silnymi jedenastkami.
W Kijowie na środku ataku postawił na Milika między innymi dlatego, że ten, w przeciwieństwie do Manolo Gabbiadiniego, zapoznawał się już z LM. Strzelił nawet dla Ajaxu Amsterdam gola.
I Sarri się nie zawiódł. Męczących się neapolitańczyków ocalił właśnie Milik, który dwukrotnie wbijał piłkę do siatki głową. W tym raz po idealnym wybiciu się w powietrzu do dośrodkowania, jak w meczu z Milanem przed kilkunastoma dniami. Jego występ Włosi znów zapowiadali jako okazję do ucieczki spod cienia rzucanego przez Gonzalo Higuaina – snajpera rekordzistę, którego kibice kochali na zabój (oczywiście przed jego „zdradzieckim” transferem do Juventusu). Polak konsekwentnie powtarza, że nie czuje żadnej presji i o poprzedniku w ogóle nie myśli, ale nikt go nie słucha. Pytanie, czy zdoła Argentyńczyka godnie zastąpić, pada bez przerwy.
Milik odpowiada mądrze i coraz donośniej. W czterech inaguracyjnych meczach Napoli wbił cztery gole, trafia średnio co 69 minut. Higuain rozpędzał się wolniej.