Co tu dużo gadać, gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a polskiej ligi futbolowej bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Tak zwaną ekstraklasę kocham z wielu powodów, ale miętę czuję szczególnie do niepisanej zasady, że wszyscy jej uczestnicy mają szansę. W zbyt wielu zagranicznych rozgrywkach kłuje w oczy wyraźny, bezlitosny podział na lepszych i gorszych, co powoduje, że niektórym bardzo często robi się po meczu przykro – bo przegrali – a inni bez przerwy mają powody do zadowolenia – bo wygrali. Polska liga dba natomiast o równowagę, zasadniczo każdemu skrzydłowemu co pewien czas uda się dośrodkowanie, każdy zawodnik co pewien czas zdoła opanować majtającą mu się między nogami piłkę, każdy trener co pewien czas zostaje beatyfikowany na cudotwórcę.
To nie subiektywne wrażenia omamionego ligowym seksapilem, to twarde dane. Niedawno zwierzałem się w felietonie, że przez kilka tygodni badałem, jaki odsetek meczów kończy się wynikiem uważanym przez bukmacherów za najbardziej prawdopodobny, i wyliczyłem, że nie przekracza on 25 procent. Wiem, że nie przekonałem wszystkich, więc teraz globalne statystyki chciałbym podeprzeć szczegółem pojedynczego weekendu.
Prześledźmy zakończoną właśnie kolejkę – moim zdaniem cudną, dla naszej ligi emblematyczną.
Najpierw, w piątkowe popołudnie, 5. w tabeli Arka Gdynia oberwała u siebie od 10. w tabeli Pogoni Szczecin trzema golami.
Po chwili 16., ostatnia w tabeli Wisła Kraków wygrała z 3. w tabeli, równą punktami z wiceliderem Niecieczą.
Nazajutrz 8. w tabeli. Wisła Płock przegrała u siebie z 15., czyli przedostatnim w tabeli Górnikiem Łęczna. Potem 7. w tabeli Cracovia w ostatnich sekundach ocaliła punkt z 9. w tabeli Śląskiem Wrocław. Aż nadszedł sobotni wieczór – i 13. w tabeli Legia Warszawa pokonała 6. w tabeli Lech Poznań.
Musieliśmy czekać aż do niedzielnego popołudnia, by wydarzyła się sensacja. Oto lider Lechia Gdańsk, choć przegrywał, ostatecznie uporał się z 12. w tabeli Piastem Gliwice, czyli drużyna sklasyfikowana wyżej uporała się z drużyną sklasyfikowaną niżej. To był JEDYNY taki przypadek podczas minionego weekendu. W dodatku murowany faworyt wdusił zwycięskiego gola tuż przed ostatnim gwizdkiem!
Prędko jednak nasi ligowcy wrócili do dobrego obyczaju, bo dumna wiceliderka Jagiellonia nie dała rady czwartemu w tabeli Zagłębiu Lubin. A dzisiaj 14. w tabeli Ruch Chorzów rozprawił się z 11. w tabeli Koroną Kielce. I to nastrzelał jej cztery gole!
Podsumujmy: sześć razy drużyna sklasyfikowana niżej w tabeli triumfowała; raz drużynie sklasyfikowanej niżej zwycięstwo wymknęło się spod nóg w ostatnich sekundach; ledwie raz wygraną wydłubała drużyna sklasyfikowana wyżej. To ładna prawidłowość, pozwalająca zasmuconym chwilowym niepowodzeniem wierzyć, że już za kilka dni wyniki ułożą się całkiem odwrotnie i nikt nie będzie stratny. Miłość, równość, ekstraklasa. Nasza liga cierpliwa jest, łaskawa jest, wystarczy poczekać na swój moment. Nikt nie zazdrości innym punktów, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą. Ekstraklasa nie cieszy się z niesprawiedliwości i nierówności, lecz współweseli się z prawdą i rozdaje każdemu według potrzeb. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma.
Nie przepadam tylko za pokusą kibiców i komentatorów, by dzielić na lepszych i gorszych piłkarzy, trenerów, całe drużyny. Wolę powab aktualnej tabeli, w której pięć ostatnich – teoretycznie ostatnich – klubów w tabeli łączy ta sama liczba punktów. Coraz lepiej rozumiem też moralne podstawy stojące za decyzją, by dorobek punktowy wiosną dzielić i jeszcze klasyfikację spłaszczyć, czyli uczynić ją jeszcze bardziej sprawiedliwą. Gdybym miał władzę, apelowałbym dodatkowo, by wyeliminować z niej brzydką ideę degradacji do niższej klasy rozgrywkowej. Dopuściłbym tylko awanse stamtąd, rozgrywki niestrudzenie bym rozszerzał, aż dotarlibyśmy do jedynego logicznego finału – w tak zwanej ekstraklasie graliby u nas wszyscy, którzy wyraziliby ochotę.