Pożegnanie Realu

Kilka minut dzieliło nas od największej sensacji wywołanej przez polską drużynę w XXI wieku.

Owszem, piłkarze Adama Nawałki wygrali z Niemcami, którzy przylecieli do Warszawy w glorii mistrzów świata. Ale w rywalizacji reprezentacji narodowych, trenujących ze sobą od święta, potentaci mają znacznie mniejszą przewagę nad słabymi. Kluby, czyli kolekcje supergwiazd warte setki milionów euro, to zupełnie inna galaktyka. Gdyby Legia – wracająca do Champions League po dwóch dekadach wygnania – pobiła Real Madryt, to również pobiłaby mistrza świata. Tyle że mistrza wyłonionego w jeszcze bardziej wymagającej konkurencji.

Nie udało, ale i tak jesteśmy wniebowzięci. Próbowałem wyszukać, kiedy ostatnio Real równie sensacyjnie tracił punkty w Europie. Może 14 lat temu, gdy remisował z Lokomotiwem Moskwa? Trudno porównać. Bezpieczniej powiedzieć, że w tym stuleciu nie zdarzyło mu się to nigdy. A za kadencji trenera Zinedine’a Zidane’a nikt nie przyłożył mu trzema golami. Do dzisiaj, do przylotu madrytczyków do Warszawy.

To był chyba najbardziej dziwaczny, a na pewno jeden z najbardziej niezapomnianych meczów, jakie oglądałem w życiu. Zwoje mózgowe wykręcił mi już stadionowy spiker – normalnie raczej go nie słyszę – który na pół godziny przed gwizdkiem nie wiedzieć czemu, chyba odruchowo, poinformował (nie)zebranych, że Liga Mistrzów daje niepowtarzalną okazję, by zobaczyć najlepszych piłkarzy w Europie.

Nie nam. Nam daje okazję, by zaprezentować się światu jako barbarzyńcy. Nasz autorski pomysł na LM jest taki, żeby mecz z Borussią ozdobić atakiem na kibiców z Dortmundu; szlagier w Madrycie ozdobić najazdem na ulice Madrytu; rewanż z Realem ozdobić hałasem w natężeniu cmentarnym. Kiedy na stadion powinno naprzeć milion chętnych fanów, zredukowaliśmy widownię do zera. A przecież przyjmowaliśmy drużynę numer jeden na świecie. Broniącą najcenniejszego trofeum w klubowym futbolu, utrzymującą pozycję lidera w najsilniejszej pośród wszystkich lidze hiszpańskiej, jedyną w czołówce niepokonaną w całym bieżącym sezonie, prężącą się na szczycie rankingu UEFA. Więcej szlachectwa wnieść na murawę nie sposób.

Od tygodni każdy mecz w LM obwoływano bezcenną lekcją dla Legii, która powinna chłonąć każdy ruch rywali, odczuwać narzucane przez nich tempo zagrań, starać się im zapobiegać. Ja trochę wątpiłem w ten pedagogiczny wymiar zderzeń akurat z Realem, tak jak wątpię w skuteczność wysyłania na MiT wyciąganych za uszy gimnazjalnych trójkowiczów z fizyki. Przepaść jest zbyt duża. Ba, na Santiago Bernabeu wszystko przebiegało tym marniej, że profesor kompletnie nie przykładał się do zajęć. A w Warszawie miało być – i najpewniej było – podobnie.

Do przerwy zanotowałem dwa wybitnie charakterystyczne momenty gry. Pierwszy to kontratak gospodarzy, podczas którego pięciu (!) piłkarzy Realu zostało na warszawskiej połowie boiska i do końca – aż po oddanie strzału na bramkę Keylora Navasa – patrzyło, jak Legia sama się wykończy. Drugi to „próba” przechwycenia piłki przez Bale’a, który ruszył zbyt leniwie, wywrócił się, pociesznie spadł na pupę. Tyle wrażeń sportowych wyniosłem z tego widowiska w martwej ciszy. Nieliczni sąsiedzi na trybunach cmokali, że Legia próbuje, że podaje seriami z pierwszej piłki, że strzeliła ładnego gola, a ja zastanawiałem się, czy nie dzieje się czasem tak, że w okolicznościach wybitnie treningowych faworytom chce się jeszcze mniej niż chciałoby im się w jazgocie trybun. Zwłaszcza że nieprzesadnie poważne traktowanie przeciwnika Zidane okazał już wyborami personalnymi – wystawił obok siebie, co się nie zdarza, Karima Benzemę i Alvaro Moratę, a także zmieścił w składzie dawno skreślonego Fabio Coentrao, w tym roku wpuszczonego na boisko tylko w gierce z trzecioligowym Cultural Leonesa. I jeszcze to ustawienie 4-2-4…

Czy tętno madrytczyków jeszcze bardziej obniżył gol wbity już w 57. sekundzie, rekordowy szybki dla nich w rozgrywkach? Czy kiedy stracili gole, trudno już było im wrócić na normalny poziom intensywności gry, natomiast Legię niosła euforia? Nigdy się nie dowiemy i nie ma to śladowego znaczenia. Emocji nikt nam nie odbierze, chwały piłkarzom też nie. Jeszcze przed chwilą marzyliśmy przecież, by LM nie pożegnała Legii jako najgorszego uczestnika fazy grupowej w dziejach rozgrywek.

Na razie żegnają ją superbohaterowie z Madrytu. Żegnają z westchnieniem ulgi, że ocalili w Warszawie punkt.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s