Jak wiele znaczy dla niego Złota Piłka, wiemy z dokumentu pod przytłaczającym tytułem „Ronaldo. The Movie”, którego bohater wyznaje, że właśnie nagrody dla najlepszego gracza świata pożąda bardziej niż jakiejkolwiek innej. Pragnie nade wszystko tytułu indywidualnego, choć uprawia sport drużynowy, nawet łup zdobywany w Lidze Mistrzów szarzeje mu do rupiecia, skoro trzeba się nim dzielić. Wspomniany film pozostaje wszak świadectwem przytłaczającego narcyzmu – opowieścią o jednostce tak wybitnej, że otaczanej wyłącznie przez żywe pionki pełniące rolę służebną lub ozdobną.
Ronaldo właśnie znów otrzymał Złotą Piłkę (po raz czwarty, już tylko o jedną statuetkę ustępuje Leo Messiemu), więc zaraz rozbrzmieje dyskusja mająca ustalić, czy zasłużył. Dyskusja nieśmiertelna, nierozstrzygalna, a zarazem przeraźliwie jałowa, zredukowana do niedającego nadziei na konkluzję pytania, czy jurorzy rozmaitych futbolowych konkursów piękności powinni oceniać liczbę zdobytych przez pretendentów tytułów, czy jednak oceniać jakość ich gry. Wariant pierwszy budzi wątpliwości dlatego, że trofea piłkarze zawdzięczają wysiłkowi zbiorowemu, poza tym same w sobie są już nagrodami, zatem przyznawalibyśmy nagrodę za to, że już wcześniej otrzymało się nagrodę. Wariant drugi natomiast wymaga nieistniejących kryteriów, by wiarygodnie oszacować wartość każdego indywidualnego popisu, a także skonsumowania niemożliwej do skonsumowania ilości futbolu. Nawet ograniczenie się do sześciu czołowych lig krajowych w Europie (2132 mecze), Ligi Mistrzów i Ligi Europy (349, bez eliminacji), mistrzostw Europy i Copa America (83), Copa Libertadores i Copa Sudamericana (228) – co uważałbym za minimum przyzwoitości – skazywałoby na 2792 transmisje lub wizyty na stadionie, a do tego potrzeba, nie licząc dogrywek, karnych i czasu doliczonego, 4188 godzin, czyli spędzania nad boiskiem blisko 12 godzin dziennie, wliczając niedziele, święta, urodziny kochanek i kochanków, nawet chwile lekkiego przesytu piłką nożną. Nierealne. Realia są takie, że miażdżąca większość głosujących, a także miażdżąca większość krytykujących ich wybory kibiców, co najwyżej omiata wzrokiem skróty miażdżącej większości występów miażdżącej większości czołowych zawodników na planecie.
Dlatego sam nigdy nie wypracowałem sobie stałej, nienaruszalnej metody na ustalenie, kto był najlepszy, albo kto wykopał sobie miejsca we wszelakich jedenastkach roku. Rozglądam się tu i teraz, prześlizguję się po wiośnie i jesieni, sprawdzam fakty i usypuję na kupkę wrażenia, a potem sprawdzam wynik. W pełni akceptowałem na przykład werdykt z 2012 r., gdy wszystkich w plebiscycie zakasował Messi, choć najważniejszego turnieju klubowego (Liga Mistrzów) wówczas nie wygrał, a w najważniejszym reprezentacyjnym (mistrzostwa Europy) z oczywistych względów nie wystąpił. Był na boiskach najlepszy i tyle, jego prymat rzucał się wówczas w oczy nawet bardziej niż w latach również dla niego zwycięskich, acz mniej obfitych w trofea.
Dzisiejszy triumf Ronaldo – nie tyle akceptowalny, ile bezdyskusyjny – jest rewersem tamtej historii. Portugalczyk obie przywołane wyżej imprezy wygrał, ale lud i tak pomarudzi. Ktoś przedkładający zadymę nad rozsądną rozmowę rzuci, że wygrał je również Pepe (co tym bardziej krzywdzące, że obrońca Realu w trwającym i poprzednim sezonie wystąpił w ledwie 53 proc. meczów klubu, przy 86-procentowej obecności swego sławniejszego rodaka), inny przypomni, że w finale LM błyszczeli raczej Gareth Bale i Sergio Ramos, jeszcze inny burknie, że w finale Euro laureata powaliła kontuzja. Na prawie każdym sezonie każdego fenomenalnego piłkarza znajdziesz mnóstwo rys, wystarczy tylko chcieć.
W przypadku Ronaldo w wersji 2016 nie trzeba nawet wielkiej determinacji, ponieważ komentatorzy coraz częściej dostrzegają u niego symptomy starzenia się. Atleta niegdyś niezniszczalny leczy więcej urazów, rozgrywa więcej meczów przeciętnych, nie zawsze przytłacza fizycznie rywali. Można mu nawet wypomnieć, że w fazie grupowej Champions League uciułał ledwie dwa gole, najbardziej mizerny dorobek, odkąd podpisał kontrakt z Realem. Ba, z perspektywy hipotetycznego kibica nadwiślańskiego, który ogląda jedynie swojskie drużyny, futbolowy superbohater wygląda jeszcze zwyczajniej – przez 300 minut gry z reprezentacją Polski i Legią Warszawą nie zdobył nawet bramki.
Im dłużej będziemy jednak wypatrywać u niego słabości, tym większy się staje. Oto piłkarz przegrywający z upływem czasu potrafi w pojedynkę rozbić Wolfsburg, nokautując go hattrickiem, gdy w wiosennym ćwierćfinale LM madrytczycy nieoczekiwanie przegrywają dwumecz 0:2 i balansują na krawędzi. Oto takim samym hattrickiem Ronaldo niszczy na wrogim stadionie Atlético, gdy jesienią przychodzi mecz teoretycznie najtrudniejszy. Potrafi wreszcie rozstrzygnąć półfinał mistrzostw Europy, zanim padnie w finale i pozostanie mu błagalnie krzyczeć do kumpli, żeby dokończyli robotę bez niego.
Tak, namysł nad okolicznościami zdobycia Złotej Piłki powinien doprowadzić Ronaldo do konstatacji, że w tym sporcie drużyna jest wszystkim, że ulubionej statuetki nie dopadłby bez niezłomności madryckich i portugalskich kolegów, którzy przetrwali 120-minutowe, rozciągnięte po karne i dogrywkę finały Ligi Mistrzów oraz Euro. A nasza refleksja nad jego klasą może się zacząć od uzmysłowienia sobie paradoksu, że ten zabójczy snajper akurat teraz, gdy wchodzi w smugę cienia – może jednak tylko „rzekomo” wchodzi? – przeżył najwspanialszy rok karierze. Bo złoty potrójnie. Klubowo, reprezentacyjnie, indywidualnie.