Do mojego redakcyjnego kolegi zadzwoniła sławna, bogata osoba. Poprosiła, żeby przysłał jej swój ostatni tekst opublikowany na Wyborcza.pl. „Bo skończył mi się limit dziesięciu darmowych artykułów w miesiącu” – wyjaśniła.
Kontekst: mój redakcyjny kolega nie kumpluje się z tą sławną osobą. Właściwie ledwie ją zna. Bardzo prawdopodobne, że zdobywanie numeru jego komórki trwało dłużej niż trwałby wykup abonamentu.
Jest to w dodatku osoba związana z dziennikarstwem.
Nie jest to wreszcie osoba, która nienawidziłaby wrogów narodu polskiego z Czerskiej, darmową porcję ich artykułów czytała ze wstrętem, z przyczyn ideologicznych brzydziła się płaceniem za cokolwiek Agorze, głupiała z radości po zwolnieniach dziennikarzy GW. Nie należy do tych rozpoznawanych przeze mnie po nicku i często lubianych czytelników, których od lat uwiera moje miejsce zatrudnienia („bardzo cenię pana teksty, ale dlaczego w tej redakcji, fuj”), a którzy regularnie tłumaczą mi w różnych miejscach w internecie, że owszem, lubią moje pisanie, ale „nie na tyle, żeby finansować Michnika”. Nic nie wiadomo też, by używała przywoływana osoba sformułowań „Gejzeta Wyborcza”, „Gazeta Żydorcza”, „Gazeta Aborcza”, czy gdzie ja tam jeszcze pracuję.
Nie, jej po prostu „skończył się limit darmowych artykułów”.
Nie pisałbym o niej, gdyby nie była spektakularnym przedstawicielem mentalnej formacji, z którą zacząłem mieć intensywny kontakt, odkąd „Gazeta Wyborcza” umieściła wszystkie artykuły za płatną ścianą, zwaną też światowo „paywallem”. Od tamtej pory również jestem stale informowany, że „przeczytałbym, ale limit mi się skończył”. Informowany z coraz większą inwencją, ostatnio czytelnicy wklejają nawet zdjęcia wyświetlającego się na ich ekranie komunikatu, że porcja treści dostępnych za darmo się wyczerpała. Informowany przez ludzi, którzy najwyraźniej mają potrzebę, by do artykułów mojej gazety zaglądać dość regularnie, skoro docierają – czasem dość szybko – do jedenastego przeczytanego (wtedy „limit się wyczerpuje”). I najbardziej zdumiewa mnie nie tyle to, że nie chcą płacić, ile to, że koniecznie muszą mnie o tym zawiadomić, nierzadko z nieskrywaną pretensją, wręcz złością. Nawet Zbigniew Boniek, należący do kategorii tzw. przywódców opinii, wyraził niedawno na Twitterze (publicznie!) żal, że mojego dziełka o nowym selekcjonerze kadry siatkarzy, Włochu Ferdinando De Giorgim, „nie może przeczytać za darmo”. Nawiasem mówiąc, abonament jest taniutki, wychodzi średnio kilkadziesiąt groszy na dobę.
Nie wiem, czy tamta bogata osoba, która zadzwoniła do kolegi, ilekroć ma ochotę na sok marchewkowy, wchodzi do sklepu, ściąga z półki butelkę, wychodzi, wymijając kasę. Nie wiem, czy czytelnicy skrupulatnie informujący dziennikarzy, że „limit im się wyczerpał”, z podobną wytrwałością wchodzą do sklepów, żeby poinformować sprzedawców, że chętnie wypiliby sok marchewkowy, ale nie wypiją, skoro sok marchewkowy kosztuje. Czy nigdy nie płacą także za książki, filmy, muzykę. Wiem tylko, że muszę odpowiedzieć zbiorczo i mieć gotowy link z tą odpowiedzią na przyszłość, inaczej się zamęczę.
Odpowiedź brzmi: tak, mógłbym zapytać zwierzchników, czy moje artykuły mogą być dostępne za darmo, ale podejrzewam, że jeśli odpowiedzą twierdząco, to zastrzegą, że muszę jedynie zrezygnować z pensji. Dlatego na razie się waham.
Mój kolega ostatecznie wysłał artykuł tamtej osobie, której skończył się limit. Obu nam przykro, że naszą pracę czytelnicy wyceniają na okrągłe zero, więc obiecaliśmy sobie, że będziemy starać się bardziej.