Ryszard Kapuściński wielkim pisarzem był. Był także wielkim myślicielem, ogarniającym umysłem cały świat, rozumiejącym procesy, których inni nawet nie dostrzegali. Intelektualnej i artystycznej wybitności nie odbierze mu odkrycie z minionych lat, że nasz reporter wszech czasów zmyślał. I że wypadałoby się zastanowić, czy zestawianie słowa „reporter” z jego nazwiskiem jest adekwatne.
Metodę rodaka zdemaskował Artur Domosławski w znakomitej książce „Kapuściński non fiction”. Książce, za którą ostro oberwał, choć swój wywód – i śledztwo – przeprowadza w sposób uczciwy, a przykre rezultaty obudowuje wieloakapitowymi żarliwymi staraniami, by dorobku mistrza nie zdezawuować i oddać mu wszystkie należne hołdy.
Domosławski nie był jedyny. Tutaj można przeczytać reportaż Szymona Opryszka i Marii Hawranek, którzy podczas wizyty w Salwadorze dowiedzieli się, że Amelia Bolaños – samobójczyni z „Wojny futbolowej”, miała zastrzelić się z powodu porażki drużyny narodowej w eliminacjach mundialu – nie istniała. Ba, lokalni historycy twierdzą, że Kapuściński wyfantazjował sobie również „wojnę futbolową”, tworząc krzywdzący dla tubylców obraz „Salwadoru i Hondurasu jako krajów tak trzecioświatowych, że poszły na wojnę z powodu piłki”. Dla mnie to tekst wstrząsający. Sprawia, że uwiera oglądanie dzieł Kapuścińskiego – powtarzam: dzieł genialnych – leżących na półkach z literaturą faktu. Ale ten tekst nigdy nie zyskał specjalnego rozgłosu.
Przeczytałem go właśnie ponownie z okazji dziesiątej rocznicy śmierci jednego z najbardziej cenionych zagranicą Polaków. I po wysłuchaniu tej rozmowy Michała Nogasia z Wojciechem Jagielskim – inny wspaniały reporter, co do jego warsztatu nie ma już najdrobniejszych wątpliwości – którzy również nie skupiają się na problematycznym wymiarze twórczości Kapuścińskiego. Pytający tego wątku nie porusza, przepytywany rzuca, że już za młodu nie traktował książek mistrza „dosłownie” i że od początku podejrzewał, że cytowani w „Cesarzu” dworzanie Haile Selassie nie istnieli.
To wyznanie już mnie nie zszokowało jak tamten reportaż z Salwadoru, ale jednak zdumiało i uświadomiło, jak dziecięco naiwnym byłem czytelnikiem Kapuścińskiego. W czasach studenckich nawet przez myśl mi nie przemknęło, żeby podważać cokolwiek, co wyszło spod jego ręki. Gdyby ktokolwiek mi wówczas zasugerował, że ten fantastyczny dziennikarz zastępował brakujące fakty fikcją, puknąłbym się w czoło. On do prawdy musiał mieć stosunek nabożny.
Po wysłuchaniu wywiadu – gorąco polecam, Jagielskiego zawsze warto słuchać – zdjąłem z półki „Wojnę futbolową”, do której nie zaglądałem od kilkunastu lat. Otwiera ją, obok zmyślonej opowieści o samobójczyni, opowieść o zaprzyjaźnionym meksykańskim reporterze Luisie Suarezie, który prognozuje, że po meczach Salwadoru z Hondurasem wybuchnie wojna i w ogóle stawia tezę o miewającym tragiczne skutki piłkarskim bziku Latynosów. Jest tam ustęp o mundialu w Meksyku w 1970 roku, przynajmniej tak wynika z logiki wywodu:
Magiczne akapity, prawda? Ale coś mnie tknęło, więc sprawdziłem – o ile Brazylia istotnie w drodze po złoto pokonała Anglię, a Meksyk istotnie pokonał Belgię 1:0, to trzeci przywoływany mecz się nie odbył. W pierwszej rundzie Meksyk i Peru rywalizowały w innych grupach, by następnie odpaść w ćwierćfinale po porażkach z Włochami i Brazylią.
Może zatem ów rozgoryczony kibic ironizujący z przegrywających rodaków został zmasakrowany podczas meczu rozegranego zupełnie kiedy indziej? Ostatecznie nie ma w powyższym fragmencie wprost podanej informacji, że spotkanie odbyło się podczas mundialu – choć wskazuje na to i kontekst, i rozmiar tragedii sugerujący najwyższe emocje. Niestety, w całej historii meczów między oboma przywołanymi reprezentacjami nie zdarzyła się ani jedna porażka 1:2 Meksyku z Peru.
I nie wiem, co o tym myśleć. Jako niszowy bloger od opisywania sportowych fikołków z duszą na ramieniu zwierzam się z jakichkolwiek wątpliwości dotyczących takiego giganta, a zarazem nie potrafię się z nich nie zwierzyć (choćby dla wklejenia wklejonych wyżej linków). Nie wykluczam oczywiście, że choć na boisku grali inni, to do zabójstwa na jakichś trybunach – epizodu tylko atrakcyjnie ilustrującego szersze zjawisko – doszło, ale teraz nie wykluczam już również, że nie doszło ani do tej tragedii, ani do wypuszczenia z cel 142 skazanych na dożywocie (!) kryminalistów, za które naczelnik meksykańskiego więzienia został uniewinniony, ponieważ „działał w uniesieniu patriotycznym”. Jako już nie młokos, lecz czytelnik Kapuścińskiego aż nazbyt doświadczony, zaczynam podejrzliwie myśleć także o ekstremalnym stężeniu ekstremaliów w dawce ledwie kilkunastu zdań – nie dość, że ów rozfanatyzowany naczelnik postanowił pouwalniać skazańców, to jeszcze wszystkich naraz; nie dość, że wszystkich naraz (chodził od celi do celi?!), to jeszcze uziemionych dośmiertnie, czyli wyjątkowo niebezpiecznych; nie dość, że wszystkich i skrajnie groźnych, to jeszcze potem sąd go rozgrzeszył z absurdalnym uzasadnieniem. Jedno wielkie nieprawdopodobieństwo.
To zresztą w gruncie rzeczy drobiazg, jeśli wziąć pod uwagę, że na świecie wciąż wydaje się książki Kapuścińskiego pozbawione aneksów, w których stałoby napisane, że niektóre podane przezeń fakty nie miały miejsca. I że w internecie leży mnóstwo tekstów wiarygodnych autorów, jak znakomity publicysta „Financial Times” Simon Kuper, w których czytamy, że Amelia Bolaños naprawdę się podczas transmisji meczu zastrzeliła, że cały kraj odprowadzał jej trumnę, że potem wybuchła wojna futbolowa.