Był sobie trenerski tyran, znany jako Otto Rehhagel vel Król Otto vel Rehakles, który w reprezentacji Grecji wprowadził tzw. ottokrację, ustrój ufundowany na zasadzie: „Wszyscy mają pełną wolność powtarzania na głos moich rozkazów”. Zadziałało znakomicie, jego piłkarze zdobyli w 2004 roku mistrzostwo Europy, sprawiając największą sensację w dziejach tych rozgrywek. I moi greccy znajomi w następnych latach wielokrotnie powtarzali mi, że zasłużył na nietykalność. Że trenerów z jego zasługami się nie dymisjonuje, że niezależnie od wyników zachowa posadę dożywotnio, o ile oczywiście zechce. I rzeczywiście, Rehhagel utrzymał stołek przez niemal dekadę, choć grecka kadra prędko zmarniała. Na mundial 2006 nie awansowała, na Euro 2008 przegrała wszystkie trzy mecze.
Claudio Ranieri nie ma w sobie niczego z autokraty, przeciwnie, uchodzi za szefa łagodnego, wręcz rodzinnego. Ale piłkarzy Leicester też natchnął do wywołania sensacji – tym razem największej w dziejach ligi angielskiej, drużyna skazywana na degradację wzięła mistrzostwo. Wzięła je pod przywództwem fachowca o kompetencjach, delikatnie mówiąc, kwestionowanych, ponieważ wcześniej Włoch jako selekcjoner tej samej reprezentacji Grecji podpisał swoim nazwiskiem same klęski, w tym haniebną porażkę z Wyspami Owczymi. Dlatego teraz, gdy Ranieriemu grozi utrata posady, też słychać, że zasłużył sobie w Leicester na nietykalność. Kibice piszą w internecie, że wraz z wylaniem go z roboty „stracą wiarę w piłkę nożną”, że „wolą spadek do drugiej ligi z nimi niż utrzymanie się bez niego”. Piszą z tym intensywniejszymi emocjami, że szkoleniowiec obwołany superbohaterem po zaledwie kilku nieudanych miesiącach skarlał do szkodnika, którego należy się pozbyć.
Dzieje się w Leicester naprawdę źle. Drużyna straciła latem jedynie zasuwającego jak opętany N’Golo Kanté, ale reszta piłkarzy popadła we wtórny analfabetyzm – Robert Huth i Wes Morgan, pozbawieni tarczy antyrakietowej w osobie wspomnianego francuskiego pomocnika, znów wyglądają na lekko tępych osiłków; Riyad Mahrez, najbardziej błyskotliwy skrzydłowy ligi, zszarzał, jakby wciąż mógł się pogodzić z tym, że pozostał w klubie; Jamie Vardy każdy ruchem udowadnia, że poprzedni sezon był błędem w matriksie, który już naprawiono, i do końca kariery doczłapie jako napastnik przeciętny. Mógłbym wyzłośliwiać się nad kolejnymi nazwiskami, bo nie działa w Leicester nic, bramkarz Kasper Schmeichel recenzuje poziom gry drużyny jako „katastrofę”. A jej wymierny skutek to cztery porażki z rzędu (wszystkie do zera!) – dłuższą czarną passę w czołowych ligach Europy ma tylko Pescara, ostatnia w tabeli włoskiej Serie A.
Po odlocie wszech czasów fani przeżywają zatem zwał wszech czasów. Trochę jak Grecy, którzy tragedię na Wyspach Owczych – i nie tylko, u siebie też przegrali! – mogli odczytywać jako zemstę futbolowych bogów, robiących sobie jaja z helleńskiego futbolu. „Daliśmy im dla draki złoto, teraz niech poprzegrywają z pasterzami, zabawimy się” – widzę tę nasiadówę w wyobraźni, słyszę ten wredny chichot. I znów zadaję sobie pytanie, jaki wpływ na wynik ma trener, czy go aby nie przeceniamy. I jakiej klasy fachowcem jest właściwie Ranieri, jednego dnia wpędzający kibiców w studzienną deprechę, a następnego wprawiający ich w ekstazę.
W Grecji zastał drużynę, która ładnie wypadła na mundialu, w boju o ćwierćfinał padła dopiero po rzutach karnych – i z nim natychmiast zaczęła grać koszmarnie. W Leicester zastał z kolei drużynę rozmazywaną przez ekspertów na dnie ligowej tabeli – i natychmiast zaczęła seryjnie wygrywać. Wreszcie teraz, tuż po wzbiciu się na poziom mistrzowski i więcej niż przyzwoitym debiucie w Champions League, znów pikuje. Ktoś nad tym nadąża? Ten sam trener wczoraj był geniuszem, a dzisiaj jest półgłówkiem? A może demonizujemy jego wpływ, skoro poprzedniego i zapewne następnego triumfatora ligi angielskiej – wiem, dwa sezony to mała próbka badawcza – łączy to, że obaj, Leicester oraz Chelsea, w okresie masowego wygrywania w kraju nie muszą grać w europejskich pucharach, a w ich środku pola króluje niesamowity N’Golo Kanté?
Im dłużej śledzę futbol, tym częściej odnoszę wrażenie, że drużyny nie potrzebują trenera możliwie najlepszego, lecz najbardziej adekwatnego do okoliczności. Carlo Ancelotti jako ciepły szef kumpel był w Realu Madryt idealnym następcą José Mourinho, czyli szefa wypalającego podwładnych emocjonalnie. Zinedine Zidane jako szef z przeszłością wybitnego gracza szanujący innych wybitnych graczy był tam idealnym następcą technokraty Rafy Beniteza, który sam nigdy nie kopnął piłki z sensem, ale próbował tłumaczyć wirtuozom, jak powinni ją przyjmować. Empatyczny, doskonale znający legijne realia Jacek Magiera był idealnym następcą nieempatycznego, obcego Besnika Hasiego. Rehhagel był idealny do musztrowania spontanicznych, nazbyt gwałtownych Greków, bo wrzącą helleńską krew schłodził do lodowatej, a niepoukładane jednostkowe ruchy zastąpił perfekcyjnymi manewrami zbiorowymi. Ranieri do tamtejszej rzeczywistości nie przystawał, ale jako szef przemiły był idealnym następcą porywczego Nigela Pearsona, pod którym piłkarze Leicester żyli w ciągłym stresie.
Trener idealny dla Leicester 2015/16 nie musi jednak automatycznie przeobrazić się w trenera idealnego dla Leicester 2016/17. Może zadziać się wręcz przeciwnie, może stać się przełożonym najgorszym z możliwych. Okoliczności zmieniły się wszak radykalnie – piłkarze błąkający się po dołach tabeli wyrośli na mistrzów Anglii zadających szyku w Champions League, muszą znów zmotywować się do niezbyt inspirującej walki o utrzymanie, niektórzy chcieli uciec do znaczniejszych firm i poczuli się sfrustrowani.
Symptomatyczne zresztą, że zalety Ranieriego znienacka stały się wadami. Niegdyś składano mu hołdy za to, że potrafi samodzielnie manipulować w głowach piłkarzy – metody stosował proste, przed pierwszym meczem w Leicester, oczywiście zwycięskim, roznamiętniał ich podniosłym tekstem utworu lokalnej grupy rockowej – a dzisiaj wyrzuca mu się, że przed bieżącym sezonem nie chciał wpuścić do klubu psychologa, który pomógłby wszystkim poradzić sobie z sukcesem. I być może krytykuje się go słusznie, bo o ile w przeszłości wspólne wypady na pizzę i szampana miały uzasadnienie, o tyle w teraźniejszości Vardy’ego i spółkę należałoby raczej chwycić za twarz. I częściej traktować kijem niż marchewką.
Co prowadziłoby nas do wniosku, że długie wytrzymywanie z tym samym trenerem (Arsene Wenger, anyone?) bywa niesłuszne fetyszyzowane – jako wyraz zdrowego rozsądku, przezorności i budującej cierpliwości prezesów. Że w jednym ciele mieszkają niekiedy i szef idealny, i szef fatalny. Mam nawet heretyckie podejrzenie, że dotyczy to również naszego guru Adama Nawałki.
Aż mnie skręca z ciekawości, jak skończy selekcjoner reprezentacji Polski. Co go zgubi? Które zalety zmienią się przywary? A może Nawałka należy do grupy najwęższej – do trenerów, którzy nie dość, że odnoszą sukces, to jeszcze wyczuwają, kiedy powinni odejść i dzięki temu odchodzą w chwale?
Aha, jeszcze jedno. Pomyślałem o tym tuż po koronacji Leicester, a ostatnio stało się to całkiem oczywiste – jeśli nie wywalą Ranieriego, spadną z ligi.