Prześladowała mnie myśl, że w Amsterdamie podogrywkowa seria rzutów karnych jest finałem nieuniknionym i jedynie logicznym. Legia przeżywa sezon niewiarygodny, pełen bezprecedensowych przygód, więc tej awanturniczej epopei ewidentnie brakowało jedenastek – pierwszych w dziejach europejskich popisów stołecznego klubu. Zwłaszcza że w obu ostatnich meczach (wygranym 1:0 ze Sportingiem oraz zremisowanym 0:0 z Ajaxem) piłkarze przyzwyczaili nas, że ich pole karne najechać trudno, nie tracą zimnej krwi, potrafią osiągać cel pomimo wyższych umiejętności rywali.
I do przerwy znów trzymali fason. Owszem, piłka trafiała w ich słupek – na takie przykrości narażone są wszystkie drużyny pozwalające oblegać swoją bramkę. Ajax nie zdołał jednak ani razu celnie strzelić. Uwijał się ofensywnie, nie oddawał piłki, ale więcej było z tego dymu niż ognia.
Długo wyglądało to, podobnie jak w Warszawie, na mecz bardzo utalentowanych chłopców ze słabiej od nich wyszkolonymi technicznie mężczyznami – napastnik Kucharczyk mógłby się uczyć gry nogami od bramkarza Onany – którzy sporo już przeżyli. Legia to wszak ekipa wyczynowców dojrzałych, weteranów wielu europejskich kampanii, o przeciętnej wieku graniczącej z trzydziestką, z obytą defensywą (37-letni Malarz, 32-letni Broź, 30-letni Dąbrowski, 30-letni Pazdan, 29-letni Hlousek).
A jednak ci ostatni mieli tuż po przerwie chwilę roztargnienia. Biernie reagowali (i byli fatalnie ustawieni) na kombinacyjną akcję Ajaxu, bramkarz bez przekonania bronił strzału Younesa, przy dobitce nie miał szans. I mogła Legia przegrać znacznie wyżej, bo ustępowała rywalom bardziej niż sugeruje wynik dwumeczu. Choć pojedynek chłopców z mężczyznami trwał do ostatnich sekund – pierwsi nie umieli zapewnić sobie spokoju spokojnym utrzymywaniem piłki, drudzy nie ustawali w próbach wyjścia z samych siebie. Emocje ustały dopiero z gwizdkiem sędziego.
Historia naszego futbolu w ostatnich latach przyspieszyła. W 2013 r. ujrzeliśmy trzech Polaków w finale Ligi Mistrzów, co nigdy wcześniej się nie zdarzyło. W 2014 r. podziwialiśmy triumf reprezentacji nad Niemcami, co też nigdy wcześniej się nie zdarzyło. W 2015 r. Robert Lewandowski zatrzymał się tuż przy podium plebiscytu Złota Piłka, na co czekaliśmy od trzech dekad, i od tamtej pory coraz bliżej mu do polskiego snajpera wszech czasów. W 2016 r. drużyna Adama Nawałki odpadła z mistrzostw Europy dopiero w ćwierćfinale (znów: nigdy wcześniej się nie zdarzyło), za jego kadrowiczów renomowane firmy jęły płacić rekordowe pieniądze, a Legia awansowała do Ligi Mistrzów, czego przedstawiciel ekstraklasy nie dokonał od 20 lat. Szaleństwo. Jakbyśmy ominęli kilka etapów rozwoju, z epoki kamienia łupanego skacząc wprost do epoki oświecenia.
Wreszcie nastał rok 2017 i postanowiliśmy sforsować kolejną barierę. Gdyby jeszcze polski klub o tej porze roku triumfował w dwumeczu w Europie, historia naszej piłki weszłaby w galop. Skalę wyzwania, przed jakim stanęła Legia, uzmysławiają wyjazdowe wyniki w europejskich meczach rozegranych w minionym ćwierćwieczu wiosną: 0:1, 0:1, 0:0, 0:2, 1:2, 1:4, 3:3, 0:3. Ledwie jeden uciułany remis, siedem porażek, gol wciskany raz na bite 240 minut gry.
Legia nie podołała, ale postęp jest bezdyskusyjny. Sezon w sezon rozgrywa kilkanaście meczów w pucharach i choć daleko jej do firm wielkich i największych – zgrupujmy je w Europie pierwszej prędkości – to osiągnęła tempo Europy drugiej prędkości. Reszta polskich klubów leży na naszym kontynencie tylko teoretycznie.