Czysta piłka nożna, jak wiadomo, kibicowi nie wystarcza. Nie wystarcza nam oglądanie porywającego meczu, nie wystarcza śledzenie najbardziej fascynującej opowieści o budowaniu lub ewoluowaniu drużyny, nie wystarcza przyglądanie się, jak rozwijają się zawodnicy, choćby wirtuozerscy. Kibice pożądają jeszcze szczególnego motywu fabularnego. Motywu będącego kombinacją pojedynku Dawida z Goliatem oraz opowieści o jeźdźcu znikąd, który pojawia się znienacka i zostaje bohaterem.
Szukamy go zawsze i wszędzie, nawet jeśli dla osiągnięcia celu musimy nagiąć rzeczywistość.
Tej wiosny w Lidze Mistrzów urzekły nas historie Leicester i AS Monaco. Biedniejszych, słabszych, skazanych na zagładę, bezbronnych jak niemowlęta. No, może z tymi bobasami nieco przesadziłem, chroniący tam pola karnego Wes Morgan, Robert Huth czy nasz Kamil Glik mogliby dokonać wyrębu lasu gołymi rękami.
O Leicester jako ściemie pisałem już poprzedniej wiosny, gdy drużyna Claudio Ranieriego pruła po mistrzostwo Anglii. Owszem, sensacyjne. Ale nie zdobyli go, wbrew potocznemu przeświadczeniu – lub powszechnej intuicji – gołodupcy. Tam nędza nie występuje, tam bardzo bogaci tłuką się z obrzydliwie bogatymi. I jeśli kryterium ma być kondycja finansowa klubu, to w Lidze Mistrzów piłkarze Leicester po prostu robią, co do nich należy. Jako przedstawiciele futbolowej firmy o 20. najwyższych przychodach na świecie, pokonali wyłącznie uboższych – FC Porto, Copenhagen, Club Brugge oraz Sevillę. Tę ostatnią przepchnęli zresztą dość szczęśliwie, m.in. dzięki rzutom karnym obronionym przez Kaspera Schmeichela w obu meczach.
Wprawdzie obecnie Leicester ledwie wystaje ponad strefę spadkową, ale to punkt odniesienia mylący, skoro piłkarze właśnie uwolnili się od Ranieriego, z którym ewidentnie się poróżnili. Odkąd władzę nad nimi przejął trener Craig Shakespeare, wyłącznie wygrywają, a we wtorek wygrali z Sevillą w składzie identycznym, jak ten z ubiegłego sezonu, poza jednym wyjątkiem –N’Golo Kanté zastąpił Wilfred Ndidi, pozyskany zimą za, bagatela, 17 mln funtów. Czy zatem ekipa, która w ubiegłym sezonie pogoniła wszystkich w lidze angielskiej, a przed chwilą rozbiła Liverpool, miała położyć się przed Sevillą?
Młodzieńców reprezentujących księstwo Monako, choć z ich twarzami dopiero się w bieżącym sezonie zaznajamiamy, też nie sposób uznać za jeźdźców znikąd. Czołowa drużyna z czołowej ligi europejskiej, która czerpie z fantastycznie wydajnych fabryk francuskiej (Kylian Mbappé został przećwiczony w słynnym Clairefontaine) czy portugalskiej (Bernard Silva znany w szatni jako „guma do żucia”), w każdej chwili może wyskoczyć na poziom ćwierćfinałów LM. Nawet jeśli zderzy się z Manchesterem City – to ostatecznie przedstawiciele angielskiej Premier League, czyli rozgrywek, który w minionych trzech sezonach miały na tym poziomie ledwie dwa kluby, przy dziewięciu hiszpańskich, pięciu niemieckich oraz czterech francuskich.
Słowem, Liga Mistrzów 2016/17 to edycja rozgrywek pozbawiona jakichkolwiek sensacji, do ćwierćfinałów przetrwał kwartet najsilniejszych w minionych latach – Atlético, Barcelona, Bayern, Real – a otaczają go inni potentaci. Z czego nie czynię zresztą zarzutu. Przeciwnie, kibicom, którzy stękają, że „wygrywają ciągle ci sami”, pomieszało języki, w ten sposób można zdezawuować wszystkie turnieje świata, od Bundesligi, w której rządzi Bayern, Hiszpanię z tasiemcem El Clásico, przez ekstraklasę z Legią i podskakującym jej od czasu do czasu Lechem, po mundiale, na których panuje kilka potęg z Ameryki Płd. i Europy. Futbol i tak pozostaje grą zespołową najbardziej nieprzewidywalną, to rzecz zbadana przez statystyków.
Bez niespodzianek też jednak dzieje się pasjonująco, tej wiosny Liga Mistrzów, że się tak poetycko wyrażę, urywa jaja. A jeśli koniecznie chcecie urokliwych historyjek, to proponuję życiorys dwóch obrońców, którzy wiosną 2011 roku spuścili do drugiej ligi włoskiej Bari. Jeden był wtedy w 24. roku życia, drugi zbliżał się do 27. urodzin, obaj wylądowali w prowincjonalnym klubiku na wypożyczenie, wykopani z drużyn też raczej średnich – Palermo oraz Bologny. Wydawało się, że owszem, może trochę na sporcie zarobią, ale wielu ekscytujących doświadczeń nie zbiorą. Szaraczki.
Nazywali się Kamil Glik i Andrea Raggi. Od środy dumni ćwierćfinaliści Ligi Mistrzów. Wraz z całym cesarstwem Monaco.