Jak stali czytelnicy wiedzą, w kibicowaniu piłce nożnej zboczyłem nieco od mainstreamu – nie jestem plemienny, notorycznie bywam za to sezonowcem. Względem Milanu pozostaję stały w uczuciach, jednak skokom w bok oprzeć się nie umiem, ba, ulegam nawet drużynom, których teoretycznie powinienem serdecznie nie znosić. Na przykład zimą 2009/10 uwiódł mnie Inter pod rządami José Mourinho, wbrew powszechnemu przeświadczeniu, że mediolańczycy są skazani na klęskę, w 1/8 finału Ligi Mistrzów przepowiadałem wręcz, że zdobędą trofeum.
Teraz też zostałem wzięty przez wrogów. Tym razem tych z Juventusu. I karierę w Champions League wieszczyłem im nawet wcześniej, podobnie jak Leonardo Bonucci życzyłem im prędkiego wylosowania Barcelony.
Wtorkowy wieczór w Turynie śledziłem więc z niejakim spokojem, wyczekując na nieuniknione i zanurzając się w szczegóły. Było właśnie tak, jak miało być.
Przyznawałem się już felietonowo, że intryguje mnie klimat szatni Juventusu. Stale tam bulgocze, zadyma goni zadymę, zamiast wyjadać sobie z dzióbków piłkarze i trener Massimiliano Allegri dają sobie raczej po mordach. Ale w godzinach próby wszystkich łączy wspólny cel.
Lubię też architekturę tej drużyny, zwłaszcza w kształcie przedstawionym w meczu z Barceloną. Architekturę, w której wyodrębniłbym trzy elementy.
Włoski był tylko mur osłaniający bramkę. Wiekowy, lecz niezniszczalny. 39-letni Gianluigi Buffon, 30-letni Leonardo Bonucci oraz 32-letni Giorgio Chiellini to ludzie nie do złamania (czasami dołącza do nich lub wyręcza jednego z obrońców 35-letni Andrea Barzagli).
Na flankach wspierali go Brazylijczycy. Dani Alves, który przed chwilą był najznakomitszym ofensywnym prawym obrońcą na świecie, oraz Alex Sandro, który zaraz może być najznakomitszym ofensywnym lewym obrońcą na świecie.
Wreszcie atak, wedle osławionych włoskich wzorców wprost nieprzyzwoicie rozbudowany, tworzyli napastnicy Gonzalo Higuaín, Paulo Dybala i Mario Mandżukić oraz skrzydłowy Juan Cuadrado. Lekka przesada, prawda? Tylko pozornie, harujący na skrzydłach Chorwat i Kolumbijczyk wzbijali się bowiem na szczyty wielofunkcyjności – aż mnie korciło, żeby wam przywalić „multitaskingiem”, ale odpuszczę. Wsparli Dybalę asystami przy obu golach, a zarazem niezmordowanie odwalali brudną robotę po bokach boiska, czyli tam, gdzie chcieliby grasować Leo Messi i Neymar. (Nawiasem mówiąc, w tamtym Interze dzisiejszą rolę Mandżukicia odgrywał Samuel Eto’o).
Wszechstronność skrzydłowych w turyńskiej kompozycji – z estetycznego punktu widzenia – doceniam szczególnie, ponieważ ilustruje naczelną cechę całego Juve. Uniwersalność. Być może znajdziemy w Lidze Mistrzów drużyny silniejsze, Real Madryt i Bayern Monachium na pewno górują bogactwem kadrowym (Mario Lemina i Tomás Rincon dali we wtorek słabe zmiany). Jednak nigdzie piłkarze nie czują identycznego komfortu zarówno w ataku, jak i obronie. Także w obronie głębokiej, którą niewprawne oko mogłoby uznać za przejaw słabości, ulegania wpływowi przeciwnika.
Nie, jeśli turyńczycy cofają się całą falangą na własną połowę lub wręcz pod własne pole karne, to wyłącznie dlatego, że tak sobie wymyślili. Poruszają się w zwartym szyku zawsze („elementy” przywołuję wyżej umownie), także w ataku i oddalonym od swojej bramki pressingu. Taki futbol się ogląda!
A poza tym roi się tam od weteranów, średnia wieku regularnie przekracza 30 lat. To wyciska łzę w oku fana Milanu, który pamięta, że Milan po najcenniejsze zaszczyty wysyłał niedawno najstarszą drużynę w dziejach kosmosu.
Lubię, gdy za poważne piłkarskie misje zabierają się dorośli.