Rywalki odetchnęły. Serena Williams (fot. Aaron Favila, AP) urodzi dziecko, a to wymaga odłożenia tenisowej rakiety na wiele miesięcy. I jeśli rzeczywiście jest w ciąży od 20 tygodni – jak zasugerowała na Instagramie – to znajdowała się w tym stanie już w styczniu, gdy mknęła po kolejny triumf w Australian Open bez oddania choćby jednego seta. Według lekarzy i fizjologów to kolejny powód, by widzieć w niej niezwykłe zjawisko. Zwłaszcza że finał rozgrywała w ósmym tygodniu.
Zanim sensacyjne wieści zostały oficjalnie potwierdzone, Williams (opublikowała na wspomnianym portalu wykasowane prędko selfie, na którym eksponuje lekko wypukły brzuch. Brzuch, czyli część swego ciała – ciała przez całą karierę przyciągającego szczególną uwagę, czyniącego Amerykankę fenomenem nie tylko z powodu fantastycznych osiągnięć na korcie. Bo jej sportowe życie to opowieść o wielkiej czarnej dziewczynie, która włamała się do elitarnego klubu dla białych i objęła władzę absolutną. A im wspanialej zwyciężała, tym bardziej była oskarżona.
Amerykanka jest przytłaczająco muskularna i wali, jakby chciała, żeby piłka się rozpadła. Gdy rzuca się na naszą Agnieszkę Radwańską – zwiewną wirtuozkę od bajecznej geometrii gry – możemy odnosić wrażenie dysproporcji odbierającej rywalizacji sens. Waga piórkowa kontra superciężka, łyżwiarstwo figurowe kontra wyręb lasu. W tym pojedynku różnice są najskrajniejsze, ale przy Serenie właściwie wszystkie przeciwniczki wyglądają albo jak miniaturki, albo jak wyzute z energii amatorki. Nie znajdziemy chyba żadnego innego sportu, kobiecego lub męskiego, w którym numer jeden rozprawia się z konkurencją tak brutalnie. I na tym również polega zbrodnia Amerykanki.
W tej epopei nic nie miało prawa się udać, wszystko łamało przyzwyczajenia, prowokowało i wywoływało agresję. Kiedy Richard Williams usłyszał w telewizji, ile zarabia się na kortach, i postanowił, że osobiście wychowa córki na tenisistki – żona dopiero miała je urodzić, tak przynajmniej głosi legenda – nigdy wcześniej nie miał nawet w ręce rakiety, musiał zacząć od kupienia podstawowego podręcznika. A zasadzał się na zabawę dla białych, i to tych świetnie sytuowanych, w dodatku Serena i Venus, zanim zostały najsławniejszym rodzeństwem w historii sportu, trenowały w Compton. Osławionej dzielnicy gangów na przedmieściach Los Angeles.
Najpierw zwyciężała starsza Venus. Ale na zwyciężaniu nie poprzestała, dzięki lobbingowi jej i gwiazdy z przeszłości Billie Jean King tenisistki zaczęły zarabiać na turniejach wielkoszlemowych tyle samo co mężczyźni – choć grają krócej, choć ich mecze przyciągają mniej widzów, choć przynoszą niższe przychody jako słupy reklamowe. A potem nastała era Sereny, atletki jeszcze potężniejszej. Dlatego wielu jej sukcesom towarzyszył koncert rasistowskich i mizoginistycznych komentarzy. „Niech przetestują, ile ma w sobie szympansa”. „Sterydy wyciekają jej uszami”. „Ciekawe, czy wreszcie dokupi sobie brakujące ćwierć chromosomu, żeby wyrósł jej penis”. „Gdyby Obama miał syna, wyglądałby jak ona”. To nie są uwagi najbardziej chamskie, wyselekcjonowane z peryferii internetu, lecz nagminne, które w ekstremalnych chwilach rozbrzmiewały nawet na kortach. Z najgłośniejszym epizodem w Indian Wells, bogatym białym miasteczku w Kalifornii – gdy niedysponowana Venus poddała półfinał z Sereną, na tę drugą w trakcie finału spadło przeraźliwe buczenie (choć tenis słynie z kulturalnych, stonowanych trybun), gwizdy, a wedle relacji rodziny Williams również wyzywanie od „czarnuchów”. I siostry zaczęły prestiżowy turniej bojkotować, dały się przeprosić dopiero po 14 latach.
Jak Hollywood rządzą biali mężczyźni po sześćdziesiątce – w ubiegłym roku pomijani przy nominacjach czarni artyści zbojkotowali nawet Oscary, więc w tym zebrali więcej wyróżnień niż kiedykolwiek… – tak tenis miał należeć do białych dziewczyn, najlepiej smukłych i zgrabnych. Co ucieleśnia dopingowiczka Maria Szarapowa, która zarabiała więcej niż Williams (oczywiście głównie na kontraktach reklamowych), choć uległa jej 18 (!) razy z rzędu. Tak przynajmniej twierdziło wiele czarnych komentatorek, niekoniecznie związanych ze sportem, dla których oglądanie triumfującej stereotypowej, potężnej w biodrach Murzynki „było jak katharsis”. Oto Serena nie tylko się swego ciała nie wstydzi – wbrew showbiznesowi lansującemu anorektyczny ideał – lecz dzięki niemu podbija świat. Gdy inne zawodniczki zwierzały się, że przez treningi czują się niekomfortowo, bo tracą kobiecość, Amerykanka przekonywała, że jest ze swoich kształtów dumna.
Debata ma wymiar nie tylko rasowy, Serenę wspierały również feministki ogłaszające, że łamie ona tabu, ponieważ ośmiela się używać ciała inaczej niż dekoracyjnie. A mogły jeszcze dodać, że stosunek do tenisistki szczególnie symptomatyczny jest w konfrontacji ze stosunkiem do sportowców mężczyzn – im nigdy nie czyni się zarzutu z imponującej sylwetki, u nich szyderstwo wywołują wyłącznie atletyczne niedostatki. Gwiazdorów wyróżniających się fizycznie, jak niepodobny do nikogo na bieżni sprinter Usain Bolt, podziwia się jako cuda natury.
Serena też jest spektakularną niesamowitością. Zdobyła 23 singlowe tytuły wielkoszlemowe (w styczniu przelicytowała dotychczasową nowożytną rekordzistkę Steffi Graf), a kiedy przytrafiała jej się wpadka w finale, to komentatorzy szukali przyczyn właściwie wyłącznie u niej – zagapiła się, zdekoncentrowała zbyt długą serią łatwych zwycięstw, niepotrzebnie zirytowała własnymi błędami. Wszechmogąca tenisistka wszech czasów, która sukces może rywalce co najwyżej łaskawie podarować.
W przeszłości zdarzało się, że sportsmenki, także te uwijające się na korcie, wracały po urodzeniu dziecka. Wracały jednak przed trzydziestką, tymczasem 35-letnia Amerykanka nawet bez pauzy na ciążę powinna już zmierzać ku schyłkowi kariery – najstarszą liderką globalnego rankingu została kilka sezonów temu. Komu jednak miałoby się powieść, jeśli nie dziewczynie, która według relacji taty została tenisistką, zanim się urodziła?