Król Messi kontra królestwo Realu

Wassily Kandinsky, wiadomo

W niedzielnym El Clásico piłkarzy poniosło. Ujmujące, że to wciąż się zdarza, trochę uczłowieczając ten wysokobudżetowy biznes – herosi się zapominają, przestają działać według planu i tłuką się na pełnej spontaniczności, bo zwyczajnie chcą dokopać tym drugim. Realu Madryt nie zadowalał remis, choć grał w osłabieniu, a Barcelony nie zadowalał remis, choć grała na wyjeździe, więc obejrzeliśmy trochę futbolu w najprzyjemniejszym tego słowa znaczeniu podwórkowego. Uciechy było co nie miara, aż zacząłem się rozglądać za trzepakiem, jęcząc, że pofikałbym, pofikał, pofikał.

Gospodarze się zapędzili, w ostatnich sekundach zezwalając gościom na kontratak, którego być nie powinno – przy grze ostrożniejszej, zdroworozsądkowej.

A ponieważ także wcześniej obie strony ulegały porywom serca – znów: jak na podwórku, czyżby także przez mentalne wycieńczenie po hitach Ligi Mistrzów? – to nic dziwnego, że mecz wygrał Leo Messi. Bo najlepiej na świecie kiwa (pierwszy gol), bo demonstruje najwyższą przeciętną precyzję strzału nawet w stanie wycieńczenia (drugi gol).

Wieczór logicznie wynikał z przebiegu całego sezonu. Sezonu, w którym rzężącą jako drużyna Barcelonę wielokrotnie ocalił solista nad solistami i w którym perfekcyjnie funkcjonujący jako drużyna Real nie potrzebował jednego przesądzającego o wynikach supermana. Oto poeta Messi, wspierany ostatnio przez partnerów najmarniej od lat, znów się zawziął i postanowił wziąć sprawy w swoje stopy. Oto madrytczycy, za kadencji Zinedine’a Zidane’a uprawiający prozę najwyższej próby, zapomnieli, że defilowali od zwycięstwa do zwycięstwa dzięki futbolowi pragmatycznemu.

Ten jeden mecz, na emocje działający jak ładunek trotylu, mógł zmienić dynamikę walki o mistrzostwo Hiszpanii. Jednak ogólna sytuacja w obu klubach nie drgnęła.

Barcelona wciąż musi wierzyć w zrywy Messiego, ponieważ innych albo nie ma (zdyskwalifikowany Neymar), albo zbyt często ledwie łażą (Andrés Iniesta), albo działają bez koordynacji, prawie chaotycznie (gra defensywna). Dzisiejsze 7:1 z praktycznie zdegradowaną, zdziesiątkowaną Osasuną pomijam, odfajkowuję go jako odprężającą przebieżkę.

Real natomiast wciąż stawia na nieskończenie rozległe zasoby kadrowe. Na wyprawę do La Corunii w ogóle nie zabrał ani Cristiano Ronaldo (znać, że polerują ten bolid na wybrane, najważniejsze wyścigi), ani Toniego Kroosa (kluczowego dla stałych fragmentów gry, czyli arsenału w Madrycie o największej bodaj sile rażenia). Nie zabrał, choć w lidze hiszpańskiej na wyjeździe nie wolno lekceważyć nikogo, a Deportivo pobiło u siebie m.in. Barcelonę. I te „rezerwy” rozniosły rywali na strzępy, nie macie pojęcia, jak bym chciał, żeby trener Zinedine Zidane dał arcydzieło trollingu i wystawił je na derby w półfinale Champions League. (No dobrze, nie rozniosły, tylko mogły roznieść, ale nadmierne pocenie się byłoby poniżej królewskiej godności).

Innymi słowy, w lidze hiszpańskiej trwa wojna króla z królestwem.

I dzieje się pasjonująco. Dzieje się pasjonująco dlatego, że w niedzielę nastąpiła nieoczekiwana zmiana nastrojów – wszechklęskowa Barcelona dołożyła wszechzwyciężającemu Realowi – ale też dlatego, że obu wielkim rywalom, tak samo blisko do fantastycznego sukcesu, jak i do kataklizmu.

Jeśli Real zatriumfuje i w kraju, i w Lidze Mistrzów, to jego wyczyn będzie dla kibiców tym rozkoszniejszy, że Barcelona w najlepszym razie poprzestanie w tym sezonie na zabawnie skromniutkim zdobyciu Pucharu Króla, w którym potrzebuje tylko zdmuchnąć w finale Alaves. A nie oszukujmy się, w tej awanturze obie strony żywią się tyleż swoimi osiągnięciami, co krzywdą przeciwnika.

Jeśli natomiast Real nie dałby rady ani tu, ani tu, to trwająca druga era prezesa Florentina Pereza stałaby się w jeszcze boleśniejszym wymiarze erą totalnej dominacji Barcelony. Wzięłaby ona siódmy tytuł w minionych dziewięciu latach, przy ledwie jednym mistrzostwie Realu (i jednym Atlético).

W perspektywie krajowej to władza, jakiej Barcelona nie trzymała jeszcze nigdy. Naprawdę nigdy, przeskanujcie archiwa.

I jeszcze ten pikantny, wcale nieepizodyczny udział w batalii Atlético…

Powtórzę, przesylabizuję, bo się jaram, o to chodzi tym komiksie: Realowi bliziuteńko do sezonu cudownego, bo zwieńczonego niespotykaną od 1989 roku obroną trofeum w Lidze Mistrzów, a zarazem bliziuteńko do sezonu koszmarnego, bo nie dość, że zwieńczonego fiestą Barcelony, to jeszcze bezprecedensowo złotego dla nędzarzy z sąsiedniego Atlético.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s