Kto by przed dekadą wymyślił, że parę chwil po największej tragedii w dziejach klubu Juventus stanie się potężniejszy niż kiedykolwiek wcześniej?
Stał się. Wiosną 2007 roku wygramolił się z Serie B, do której został karnie relegowany po aferze Calciopoli, a wiosną 2017 roku zdobył szóste z rzędu mistrzostwo kraju.
Szóste. Z. Rzędu.
W lidze włoskiej nie zdarzyło się to jeszcze nigdy. W lidze hiszpańskiej też nie. Ani w niemieckiej. Ani w angielskiej. Majestat, jakiego wielki klubowy futbol nie widział.
Oczywiście istnieje pokusa, by umniejszyć turyński sukces utyskiwaniem na marność konkurencji – obaj rywale mediolańscy, tradycyjnie najgroźniejsi, stoczyli się na poziom skandalicznego przeciętniactwa. Ale nie wolno jej ulegać, to byłoby krzyczącą niesprawiedliwością wobec drużyny, która właśnie po raz drugi awansowała do finału Champions League, rozprawia się z ekipami klasy Napoli czy Romy, wiceliderów wyprzedza o kilka lub kilkanaście punktów, własny stadion pozwala zdobyć raz na kilkadziesiąt meczów. Juve to nie jednooki wśród ślepców, Juve to absolutna czołówka w Europie, zresztą od miesięcy prorokowałem turyńczykom zdobycie najcenniejszego trofeum na kontynencie. Zamiast kwestionować ich przywództwo, proponowałbym namysł nad ewentualną odnowieniem przydomka – niech Starą Damę zastąpi Żelazna Dama, to by brzmiało adekwatniej.
Wiem, radykalna zmiana, ale przecież obecny Juventus to właśnie klub radykalnej zmiany. Nieustającej radykalnej zmiany. Mijają ledwie dwa lata od poprzedniego występu w finale Ligi Mistrzów, a z klubu lub podstawowego składu zniknął cały ówczesny atak (Carlos Tevez i Alvaro Morata wyjechali), cała ówczesna pomoc (Andrea Pirlo, Paul Pogba i Arturo Vidal też wyjechali, Claudio Marchisio pełni rolę drugoplanową), a także boki obrony (Patrice Evra wyjechał, Stephan Lichtsteiner pełni rolę drugoplanową). Ba, porozjeżdżali się nawet ci, którzy w meczu z Barceloną przycupnęli w rezerwie – Marco Storari, Angelo Ogbonna, Simone Padoin, Kingsley Coman, Roberto Pereyra i Fernando Llorente.
To teoretycznie nie powinno działać. Jedna z najbardziej żywotnych prawd o futbolu głosi, że niezbędna jest „stabilizacja”, że ewolucja zamiast rewolucji, że „nawet wybitni potrzebują czasu na zgranie” itd. Zanalizujcie zresztą składy Barcelony, Realu Madryt, Bayernu czy innych potęg, wszędzie tam skład podlega co najwyżej korekcie, wszędzie raczej się retuszuje niż przemalowuje. W Juventusie kombinują inaczej – wymazują, co im się zachce, ale zawsze powstaje pejzaż wart mistrzostwa. Niewykluczone, że zmiany nawet pomagają, redukując niebezpieczeństwo, iż wygrywanie się turyńczykom znuży i z tygodnia na tydzień będzie im trudniej o pełną mobilizację. Przecież Gonzalo Higuaín czy Miralem Pjanic bili się o swój pierwszy tytuł w życiu.
Rywali najbardziej powinno niepokoić to, że Juve nie wyglądało na drużynę, która musi dać z siebie wszystko, by utrzymać panowanie. Przeciwnie, zwłaszcza wiosną wyczuwało się, że maksymalną energię turyńczycy wkładają w Ligę Mistrzów, a mecze krajowe odfajkowują w przerwach między poważnymi europejskimi wyzwaniami. Dlatego tak trudno przypuszczać, że abdykują w najbliższej przyszłości. W normalnych okolicznościach powinniśmy zakładać, że wkrótce utracą władzę absolutną – każdy popełnia kiedyś poważny błąd transferowy, wybiera niewłaściwego trenera, słabnie u niego żądza zwyciężania, przerwaca się z powodu zwykłego pecha. I zderzy się z potężnym rywalem. A w Neapolu trener Maurizio Sarri pracuje nad jednym z najciekawszych projektów w całej europejskiej piłce.
Ja jednak nie umiem sobie nawet wyobrazić, że Juventus maleje. Stać go na plądrowanie szatni najgroźniejszych przeciwników (wspomnianych Higuaína i Pjanicia podprowadził Napoli i Romie); po włoskich trawach biega mnóstwo zdolnych młodzieńców, których albo wypożyczył, albo zarezerwował w inny sposób (nie łudźcie się, że np. Mattia Caldara, rewelacyjny stoper z Atalanty, należy do Atalanty); własny stadion, czyli rzadkość w Italii, daje mu gigantyczną przewagę biznesową nad konkurencją korzystającą z obiektów miejskich; oba kluby mediolańskie, teoretycznie najgroźniejsze, toczy chaos. Znikąd nadziei. Wielokrotnie pisałem tu, że epoki w piłce nożnej trwają krótko, że imperia padają niemal z dnia na dzień, że przewidywanie przyszłości na boisku nie ma sensu. Ale kiedy patrzę na Juve, to nie wierzę samemu sobie. Widzę nieśmiertelność. A przynajmniej – żywotność jak u Gianluigiego Buffona, który prawdopodobnie młodnieje, czasami nawet podejrzewam, że po czterdziestce znów nie będzie musiał się golić.