Stało się. Francesco Totti rozegrał właśnie ostatni mecz w koszulce Romy.
Jeśli akurat zapomnę, ile mam lat – a zapominam coraz częściej, osiągnąłem wiek, w którym chce się, by czas pędził wolniej – to stosuję dwie metody przypominania sobie przykrej prawdy.
Albo rachuję, ile razy w życiu okrążyłem Słońce. Metoda niezawodna, przecież każdy wie, że jedna tura tej podróży zajmuje rok.
Albo przypominam sobie, kiedy urodził się Totti. 27 września 1976 r., niektórych dat nie zapomina się nigdy.
Rzymianin stawał się dla mnie piłkarzem tym ważniejszym czy wręcz bliższym, im szybciej wykruszali się jego rówieśnicy. Wykruszali się, aż zeszli z boiska literalnie wszyscy spośród uczestniczących w wielkim futbolu – wszyscy poza Tottim, choć ten za młodu zastrzegał, że nie należy do zawodników, którzy będą się szwendać po boiskach do czterdziestki. Szanowałem go zawsze (zerknijcie tu, jak wymyślnie podawał!), ale wyjątkowym został dopiero wtedy, gdy zdałem sobie sprawę, że to mój ostatni rówieśnik pośród gwiazd. Totti stał się wiekiem Tottiego, rozpaczliwym pragnieniem nieśmiertelności, synonimem przemijania.
W dzisiejszym, pożegnalnym dla Il Capitano meczu z Genoą, obejrzeliśmy zresztą ładny fabularny wywijas. Gola dla gości strzelił Pietro Pellegri, od grudnia najmłodszy debiutant w dziejach ligi włoskiej. Urodził się w marcu 2001 roku – Totti mknął wówczas po jedyny w karierze tytuł mistrza kraju.
Kibic odczuwa przemijanie – a może mi się tylko zdaje? – szczególnie dotkliwie. O metrykach piłkarzy gada się przecież na okrągło, w dodatku już trzydziestoparolatkowie uchodzą za tetryków. Najpierw większość kopiących jest starsza od siebie, potem większość ma mniej więcej tyle samo lat, następnie dynamicznie przybywa młodszych, aż się orientujesz, że osiągnąłeś wiek trenerski.
Ja ustaliłem sam ze sobą, że osiągnę go, gdy z murawy zejdzie Totti.
Na razie wiadomo jedynie, że opuszcza drużynę – w kontrowersyjnych okolicznościach, felieton na ten temat wkleję tu w poniedziałek. Nie wiadomo, czy nie będzie kontynuował kariery gdzie indziej. Mówi, że jego pasja nie wygasła, media donoszą, że ma propozycje z innych kontynentów.
Mnie jednak najbardziej podoba się pomysł – nie pamiętam, gdzie o nim przeczytałem – by wrócił do SMIT Trastevere. To czwartoligowy dzisiaj, amatorski klubik, oczywiście stołeczny, w którym Totti ćwiczył między ósmym a dziesiątym rokiem życia. Lubię harmonijne opowieści, szkoda byłoby mi wymazywać frazę „Piłkarz, który całą karierę spędził w Rzymie”. Tak, Trastevere – mielibyśmy kompozycję idealnie zamkniętą.