W Cardiff przeżyłem z bliska swój jedenasty finał LM. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu przybyłych gości – łatwo było uwierzyć szacunkom gospodarzy, którzy spodziewali się nawet 200 tys. fanów Juve i Realu. Nigdy nie widziałem też całego śródmieścia całkiem zamkniętego, wyłączonego z ruchu, by pomieścić wszystkich celebrujących święto piłki. Wszędzie w centrum czułem ścisk jak w tramwaju w godzinach szczytu, w knajpach patrzyłem, jak kelnerzy wykreślają kolejne wyjedzone dania, na ulicach wysłuchiwałem jazgotu kibicowskich przyśpiewek w promieniu wielu kilometrów od stadionu. Nie doświadczyłem też tylu kontroli, nie widziałem tylu mundurowych, nie mijałem tylu barierkowych szańców, złączonych w kolejne okalające scenę finału pierścienie bezpieczeństwa.
Było w tym smutne świadectwo epoki przepojonej lękiem przed terroryzmem, ale też radosny dowód namiętności do futbolu, którą odczuwałem nawet bardziej niż podczas poprzednich finałów, też monumentalnych.
Działo się w nich na wszelkie możliwe sposoby. Od bezbramkowych klinczów zakończonych rzutami karnymi (2003); przez dreszczowce wyjęte z fantazji zbyt wybujałej, by mogła istnieć (2005); po wieczory aż do przesady zdominowane przez triumfatora (2011). Nigdy jednak nie uderzyła we mnie moc, jaką Real Madryt zademonstrował dzisiaj w drugiej połowie.
Przychodzi mi do głowy jedynie inauguracyjne 45 minut spektaklu ze Stambułu – pamiętam, jak w przerwie upewniałem się, czy najwyższym finałowym rezultatem w dziejach rozgrywek było 7:3 – ale sami wiecie, że Milan został potem za karę wysadzony w powietrze. Nawet Barcelona według Pepa Guardioli, gdy zabawiała się na Wembley z Manchesterem United, nie pozbawiła mnie złudzeń aż do tego stopnia. Być może dlatego, że nigdy nie wierzyłem, by akurat żołnierzy Alexa Fergusona, dopóki dychają, dało się wziąć do niewoli. A może po prostu zawodzi mnie pamięć?
O finale w Cardiff na gorąco napisałem tutaj (przestrzegam przed ewentualnym bałaganem w tekście, dopadły mnie kłopoty techniczne), na blogu wyznam jedynie, że w Cardiff autentycznie zbaraniałem (choć jako oglądacz futbolu głupieję bardzo rzadko). Nie umiałem sobie wyobrazić, że obecne Juve można zrównać z murawą. Prorokowałem wprawdzie, że im dłużej będzie trwał mecz, tym większą przewagę zyska Real, ale przez „dłużej” rozumiałem dogrywkę, nie drugą połowę.
Czasami odnoszę wrażenie, że madrycki klub kadrę utrzymuje nie 20-, 30- czy 50-osobową, lecz zmierzającą ku nieskończoności. Dzisiaj znów o tym pomyślałem – gdy podali składy, gdy przeczytałem, że James Rodriguez nie zasłużył nawet na fotel rezerwowego. Być może tego właśnie było trzeba, by obronić panowanie w Lidze Mistrzów. Klubu tak bogatego w talent i pieniądze, że nawet w 18-osobowej kadrze na mecz nie mieści piłkarza za 80 mln euro, który gdzie indziej, nawet w firmach ze światowego szczytu, mógłby mieć status megagwiazdy.