Od razu ostrzegam, że niniejszy wpis jest przeznaczony wyłącznie dla zakutych pał skupionych na kibicowaniu Milanowi, inni nie pokojarzą, o co mi biega.
Bałem się, że Leonardo Bonucci wyniesie się z Juventusu. Chciał go ponoć Antonio Conte, trener Chelsea, a ja nie chciałem, by rozpadła się najfajniejsza defensywna kompania braci bieżącej dekady, tworzona przez Gianluigiego Buffona, Andreę Barzaglego, Giorgio Chielliniego i właśnie Bonucciego. Kibicowałem jej, jakby ubierała się na czerwono-czarno, a nie na biało-czarno, bo nie umiem inaczej, wielcy piłkarze u wroga stają się moimi przyjaciółmi tym szybciej, im są więksi.
Nie przypuszczałem jednak, że Bonucci może wybrać akurat Milan. A wybrał.
I już się nie boję, jestem wniebowzięty, nie mogę uwierzyć, że to się zadziało, przecież świat nie jest aż tak ładny, cholera, niech nowy sezon zacznie się już, najlepiej za chwilę. Podoba mi się wiele mediolańskich transferów tego lata – najbardziej bocznych obrońców: Ricardo Rodrigueza i Andrei Contiego – ale transfer Leonardo wprawia w euforię, właściwie to chyba znów zacznę traktować Milan poważnie.
Powodów, żeby uwielbiać włoskiego obrońcę, jest mnóstwo. „Wariujesz z powodu jakiegoś obrońcy?” – zapytał mnie dzisiaj kumpel, który niby ogląda mecze futbolowe, ale ogląda prawdopodobnie niechlujnie, inaczej miałby przed oczami przerzuty piłki do napastników, które bywają dłuższe niż równik, podziwiałby w Bonuccim czołowego Pirlo wśród defensorów, obwołałby go pierwszorzędnym rozgrywającym, rozcmokałby się nad jego technicznym kunsztem, nad czytaniem gry, nad gracją, i w ogóle francją elegancją. Aż mi się nie chce pisać, dlaczego Leonardo jest wspaniały, trochę mi to przypomina objaśnianie, dlaczego słońce chowa się wieczorem za horyzontem. Jedni lubią tęczę, inni przepadają za frazą Pilcha, jeszcze inni żyją dla oglądania sklepień średniowiecznych kościołów, a my – ludzie rozumniejsi, wtajemniczeni, z lepszym gustem – z cielęcym zachwytem chłoniemy parabolę lotu piłki kopniętej przez Bonucciego. Łojezu, nawet w trakcie pisania tego akapitu nie wierzę, że od teraz będzie kopał na chwałę Milanu. (Choć on też, jak ja, nie ma mentalności plemiennej, jego syn kocha Torino, a na mecze na „wrogim” stadionie chodzi razem z tatą).
Delektuję się chwilą, wznoszę toast za toastem, podśpiewuję sobie, że moja squadra będzie zawsze moja, a zarazem uzmysławiam sobie, że transfery nigdy nie były dla mnie szczególnie ekscytujące. Gdy przylatywał Kaká, to nie miałem pojęcia, że przechwytujemy przyszłego laureata Złotej Piłki; gdy podprowadzaliśmy Lazio obrońcę Alessandro Nestę, to mieliśmy już Paolo Maldiniego, to było tylko uzupełnienie krajobrazu; gdy braliśmy inne gwiazdy, to po prostu poszerzaliśmy gwiazdozbiór, Silvio Berlusconi od zawsze kolekcjonował klejnoty. Gdybym miał wskazać ostatni zakup, który wywołał we mnie ekstazę, to wycelowałbym palucha w Andrija Szewczenkę – chłopak dokazywał w ataku Dynama Kijów, hasał sobie po polu karnym Realu Madryt jak po przydomowej piaskownicy (trzy gole w ćwierćfinale walnął!), kibicowałem mu jak koledze z ławki w podstawówce, a on nagle zakłada koszulkę Milanu!
Właśnie – zakłada koszulkę. Moja dziewczyna twierdzi, że to perwersja, i właściwie słusznie prawi, tak, jestem zboczony, tak, przy okazji omawianego transferu uświadomiłem sobie również, co daje największą frajdę w transferze. Otóż największą frajdę daje widok ulubionego piłkarza w koszulce ulubionej drużynie. Odlot.
No więc odleciałem. Jak Szewczenko był moim ulubionym transferem Milanu w XX wieku, tak Bonucci to mój ulubiony transfer Milanu w XXI wieku. Już teraz wiem, że nie ma żadnych szans, by sprostać oczekiwaniom.