Nie istnieje w europejskich pucharach większe nieszczęście niż wdepnięcie w drużynę z Polski. Trochę frajdy niby masz – bo rywala opędzlowujesz, awans jest tu gwarantowany – ale potem robi się strasznie. Prędko okazuje się, ile zdrowia kosztowały cię wyniszczające batalie z przedstawicielami narodu, który nigdy, jak uczy historia, tanio skóry nie sprzedaje.
Piłkarze kazachskiej Astany zdołali przetrwać ataki Legii Warszawa, więc w kolejnej rundzie kwalifikacji Ligi Mistrzów wyglądali jak własne portrety pamięciowe. I w Glasgow przyjęli pięć goli.
Piłkarze azerskiej FK Qəbələ zdobyli dumny Białystok, więc w kolejnej rundzie eliminacji Ligi Europy wycieńczeni przegrali oba mecze z Panathinaikosem.
Piłkarze Utrechtu namordowali się z Lechem Poznań, więc zaraz potem – spłukani emocjonalnie, zgruchotani fizycznie etc. – oberwali od Zenita St. Petersburg.
Piłkarze Midtjylland przelali krew wojów najdzielniejszych z dzielnych, broniących honoru Arki Gdynia i dowodzonych przez charyzmatycznego hetmana Ojrzyńskiego, więc w następnej fazie kwalifikacji LE oberwali od cypryjskiego Apóllonu, przeciwnika przecież nieprzesadnie wymagającego.
Jeszcze raz: wszyscy, którzy wyeliminowali polski klub, odpadli z rozgrywek w następnej rundzie. Kto podnosi rękę na reprezentanta tzw. ekstraklasy, kopie sobie własny grób. Z tej traumy łatwo się nie wychodzi, już teraz mi żal bohaterów Sheriffa Tyraspol – z awansu cieszyli się, głupki, nieprzytomnie – którzy po morderczych 180 minutach z Legią spróbują zachować godność w fazie grupowej LE.