Nakryli mnie swego czasu kumple na dziwacznej czynności. Ślęczałem w hotelowym lobby ze znanym piłkarzem, który autoryzował wywiad. Nachylał się nad laptopem, lustrował każde zdanie, co rusz wydzwaniał konsultować się z agentem i generalnie działał tak zamaszyście, że znajomi zgłupieli.
– Kto to był? Prezydent? Rabin? Adwokat oskarżonego o zbrodnię grożącą dożywociem? – pytali, a po usłyszeniu odpowiedzi zaczęli się chichrać. – Co on tam doniosłego wygłosił? Zawsze musisz pucować na połysk każde słówko wypowiedziane przez pana piłkarza?
Rozumiałem ich doskonale, oni akurat też robią za pismaków, tyle że na łamy przelewają raczej pogawędki z artystami, często reprezentującymi sztukę wysoką, i w ogóle ważnymi osobistościami. Rzadko jednak zdarza im się, by przepytywany obracał w palcach każdą wypowiedzianą sylabę.
Dla jasności dodam: nie, tamten piłkarz nie rzekł niczego szczególnego, a jedynym skutkiem proponowanych zmian, który zdołałem rozpoznać, była szkoda dla tekstu. Gorzej się go czytało.
Wkrótce przytrafił mi się incydent jeszcze bardziej męczący i kuriozalny. Rozmawiałem z pracownikiem czołowego polskiego klubu – tym razem nie piłkarzem – a on po autoryzacji odesłał tekst, który chyba w żadnym wersie nie przypominał oryginału. Nie z powodu poprawek merytorycznych, lecz czysto stylistycznych. Nie wiem, czy mój rozmówca chciał brzmieć mądrzej, czy uznał mnie za półanalfabetę, w każdym razie odebrał wywiadowi całą potoczystość, odnosiłem wręcz wrażenie, że każdy zgrabny fragment usiłuje zamienić na fragment koślawy, w jego intencji niemal urzędowy, jak wyjęty z rządowego biuletynu. Oddzwoniłem, możliwie precyzyjnie i bez złośliwości wyłożyłem, co mi leży na wątrobie, po czym postawiłem ultimatum: „Tekst w obecnej formie nie trzyma moich standardów i jest niepublikowalny. Albo drukujemy wersję oryginalną, albo wcale”. Było trudno – musiałem oświadczyć wprost, że rozmówca nie wyznaje się na sensownym składaniu zdań – ale osiągnąłem sukces. Wywiad się ukazał, dał satysfakcję obu stronom.
Przywołuję oba epizody, ponieważ problem (o szczegółach za chwilę) właśnie do mnie wrócił. Problem, czyli polska instytucja autoryzacji – skrajnie oryginalny potworek, niewystępujący w innych znanych mi krajach, a prawdopodobnie niewystępujący nigdzie.
Akceptuję oddawanie do sprawdzenia treści wywiadu, podczas którego tylko notowałem, natomiast zupełnie nie pojmuję, dlaczego mam pozwalać na gmeranie w wywiadzie nagranym na dyktafon. Oczywiście pozwalać na gmeranie zasadnicze. Drobne korekty merytoryczne – tak. Nieścisłości lub rzucone spontanicznie nazbyt śmiałe słówka – pewnie. Wypolerowanie wypowiedzi w kwestii drażliwej, wymagającej subtelności – jak najbardziej. Ale pisanie zupełnie nowego wywiadu, by całość brzmiała „mądrzej”?! Nawiasem mówiąc, zwyczaj to szczególnie dziwaczny w erze wszechobecnych kamer, przed którymi sportowcy chlapią, co im ślina przyniesie. Byłem świadkiem sceny, w którym pewien osobnik chciał wykreślić zdanie podane wcześniej także w rozmowie wideo…
I nie chodzi tu wcale o piarowców, którzy chcieliby kontrolować każdy publiczny gest klienta (czasami tylko po to, by się wykazać, bez rzeczywistego sensu) i retuszują wypowiedzi tak, że te pozytywnie wpływają na jego wizerunek. Nie, regularnie zdarza się, że po prostu wykrzywiają tekst, wstrzykują doń poetykę raportów policyjnych, w których zawsze „trwają określone czynności”. Bełkot. Autoryzacja po polsku do tego stopnia zdemoralizowała przepytywanych, że do przedstawionego materiału nie mają choćby udawanego szacunku, oryginał masakrują, bez żenady dopisują frazy niewypowiedziane, w skrajnych przypadkach poprawiają pytania. Nie zarzucają ci, że coś przekręciłeś, nie usuwają niczego wyszeptanego off the record (zawsze starannie to omijam), oni ewidentnie tłumacząc z mojego na polski. Co więcej, kiedy wydaje im się, że w ten sposób jakoś siebie „chronią” lub dodają sobie błyskotliwości, w istocie brzmią słabiej, nudniej, beztreściowo. I nawet nie zdają sobie sprawy, że obrażają dziennikarza, nierzadko rozwijającego warsztat od dekad.
Dzisiaj zderzyłem się z takim przypadkiem. Dostałem mejlem wywiad z człowiekiem bardzo ważnym dla naszego futbolu, choć działającym raczej w cieniu – był bardzo ciekawy, gęsty, konkretny, a stał się niestrawny, rozrzedzony, ogólnikowy. I właściwie nie wiem, dlaczego został zniszczony, nie umiem wyobrazić sobie żadnego merytorycznego powodu, nie umiem wymyślić, komu lub czemu zmiany miałyby służyć. Przekonywałem bez skutku, aż dotarłem do decyzji, by poinformować rozmówcę, że wywiad się nie ukaże. Bo jest niepublikowalny. Obrażałby i mnie, i czytelnika.