Od razu zastrzegam, że nie zamierzam wymądrzać się w kwestii (nie)legalności niedzielnego referendum, ani wyrokować, czy Katalonia „ma prawo” lub „powinna” oderwać się od Hiszpanii. Choć żywo mnie to wszystko interesuje, uważam, że jest zbyt złożone jak na wyporność niszowego bloga poświęconego zasadniczo sprawom sportowym.
Temat jednak podejmuję, ponieważ od pięciu lat nie zastanawiam się, czy Katalonia się usamodzielni, lecz – kiedy Katalonia się usamodzielni. W październiku 2012 roku zaproponowałem nawet sobotniemu magazynowi „Gazety” felieton z tezą, że secesja jest nieunikniona. Natchnęło mnie El Clásico, podczas którego, dokładnie po 17 minutach i 14 sekundach gry, blisko 100 tysięcy fanów na stadionie Camp Nou zaczęło ryczeć: „Independencia!”. Oglądały ich na wszystkich kontynentach miliony wyznawców Barcelony i Realu Madryt, którzy jeszcze przed meczem mogli przyjrzeć się, jak wyglądają narodowe barwy regionu. Zazwyczaj na trybunach królowały blaugrana, czyli granatowo-bordowe kolory klubu, tamtego wieczoru rozświetliły je czerwone pręgi na złotym tle, czyli senyera, katalońska flaga.
I naprawdę cały świat usłyszał, że Katalonia chce się oderwać od Hiszpanii. Temat bywał obecny na stadionie wcześniej, ale wtedy stał się obecny bardziej, na tyle hałaśliwie, że nikogo nigdzie nie mógł komunikat ominąć.
Kibice rozkrzyczeli się akurat po 17 minutach i 14 sekundach hitowego meczu na wspomnienie 1714 roku, w którym Katalończycy ostatecznie utracili samodzielność i stali się poddanymi hiszpańskiego króla Filipa V. A skoro oni się rozkrzyczeli, to sprawa zrobiła się poważna śmiertelnie. Dlatego zachciało mi się felietonowo wrzasnąć, że secesja staje się nieunikniona.
Moje przekonanie nie brało się wówczas z sondaży – wybaczcie, że trochę pocytuję samego siebie – wedle których 55 proc. autochtonów (po raz pierwszy zyskali większość) domagało się rozstania z Madrytem. Ani z sugestywności wzmacnianych dodatkowo przez kryzys wskaźników ekonomicznych, z których wynikało, że jeden z najbogatszych regionów Hiszpanii oddaje stolicy ponaddwukrotnie więcej, niż odzyskuje w inwestycjach publicznych. Tym bardziej nie przekonywały mnie okrzyki nacjonalistycznie zorientowanych polityków. Nie, działała wyłącznie magia Camp Nou, jedynego w świecie stadionu będącego sanktuarium narodowej tożsamości. I magia Barcelony, klubu będącego owej tożsamości symbolem, wehikułem, największą dumą.
Muzea sławnych futbolowych firm wyglądają niemal identycznie, umeblowane są trofeami, wielkoformatowymi zdjęciami meczów i drużyn, a także koszulkami, spodenkami, korkami i innymi relikwiami zdjętymi ze sławnych graczy. Barcelońskie radykalnie różni się klimatem – ze ścian możesz tam godzinami sczytywać kronikę uciśnionej nacji, którą spod buta hiszpańskich oprawców, ze specjalnym uwzględnieniem generała Franco, umieli wykopywać jedynie bohaterowie boiska. Historia klubu jest z historią regionu zrośnięta, w obu dominuje martyrologia, z przełomowym rokiem 1936 – datą zamordowania przez Falangę Josepa Sunyola, uważanego dziś za męczennika prezesa Barcelony, ale też polityka proniepodległościowej partii. Tuż po wojnie domowej klub został zmuszony do usunięcia z herbu katalońskiej flagi i zmiany nazwy na hiszpańskobrzmiącą, a wcześniej faszyści zrzucili na jego siedzibę bomby. Ale w czasach dyktatury stadion – przez dekady największy w Europie – był jedynym miejscem, gdzie Katalończykom zdarzało się poczuć wolnymi lub wręcz zwycięskimi. Przemycali na trybuny flagi, skandowali antymadryckie hasła, pokonywali Real. Barcelona stała się „Més que un club”, czyli „Więcej niż klubem”, pisarz Manuel Vázquez Montalbán obwołał ją „nieuzbrojoną armią Katalonii”. Po śmierci Franco pierwszy wybrany w wolnych wyborach prezydent regionu krzyczał na stadionie do 100 tys. ludzi: – Nasz klub jest wielki, bo zawsze był wierny Katalonii. Niech żyje Barca! Niech żyje Katalonia!
Kiedy Woody Allen – nieświadomy europejskiego bzika futbolowego – nakręcił „Vicky Cristina Barcelona”, grubo się pomylił, bo sfilmował Sagrada Familia, Park Güell, arcydzieła Gaudiego i inne oczywiste symbole okolicy, jednak zapomniał pokazać na ekranie tego, co najważniejsze – stadionu. To na Camp Nou bije puls katalońskości, to tam w erze futbolowego kosmopolityzmu, zdominowanego przez szatnie rozbrzmiewające wszystkimi językami świata, nie tylko pielęgnuje się tradycje, ale też z lokalnego patriotyzmu czyni fundament strategii.
Kiedy 11 września tamtego roku – święto narodowe, data zdobycia miasta przez wojska Burbonów we wspomnianym 1714 roku – na ulicach miasta ponad 1,5 mln ludzi demonstrowało pod hasłem „Katalonia: nowe państwo w Europie”, najdonioślej wybrzmiało przesłanie Josepa Guardioli. Były trener Barcelony pomieszkiwał wtedy chwilowo w Nowym Jorku (wziął sobie urlop od futbolu) i stamtąd krzyknął (na telebimie), że jego rodacy mają jeden głos więcej, że czuje się jednym z nich – żądających niepodległości. Na stronach politycznych gazet jego nazwisko niemal nie padało, tymczasem Guardiola siłą oddziaływania na masową katalońską wyobraźnię po wielekroć przebijał i przebija wielu tamtejszych polityków. To żywy pomnik, być może bardziej zasłużony dla rozbudzania separatystycznych nastrojów, niż sam podejrzewa.
Teraz też się odzywał. Przed niedzielnym referendum, w którym oddał głos za pośrednictwem poczty, oraz w trakcie feralnego dnia, gdy potępił centralną władzę, na której polecenie policja pacyfikowała, często brutalnie, manifestujących i usiłujących dotrzeć do urn. Wtórował mu m.in. Gerard Pique – też polityczne uświadomiony, od zawsze demonstrujący katalońskość, wyróżniający się osobowością do tego stopnia, że wszyscy wiedzą, iż w przyszłości zostanie prezesem FC Barcelony. A jeśli jej obecni szefowie wypowiadali się stosunkowo wstrzemięźliwie, to tylko dlatego, że klub z regionalnego urósł do globalnego, ze względów marketingowych zależy mu na kibicach z innych części Hiszpanii i z zagranicy (w mediach społecznościowych „śledzi” go absolutnie rekordowe 145 mln osób ze wszystkich kontynentów!) – jak każda maksymalizująca zasięg korporacja stara się nikogo nie urazić. Co może być trudniejsze do osiągnięcia niż się zdaje. Czy np. Chińczycy, rynek w przemyśle futbolowym coraz istotniejszy, z entuzjazmem przyjmą niepodległościowe zapędy regionu, skoro zasadniczo sprzeciwiają im się, kiedy tylko mogą, bo sami borykają się z separatystycznymi ciągotami Tybetańczyków i Ujgurów?
Niewykluczone, że sukces sportowy wpłynął na nastroje w Katalonii. Dzieje FC Barcelony były zawsze przede wszystkim opowieścią o udręce. Cierpiał naród, cierpieli kibice i piłkarze, niesprawiedliwie traktowani w rywalizacji ze wspieranym przez frankistowski reżim Realem Madryt (historia nieco zmitologizowana, o czym blogowałem tutaj). Aż tu nagle, w ubiegłej dekadzie, uwielbiana drużyna nie tylko zaczęła zdobywać najcenniejsze puchary seryjnie, nie tylko została najlepszą na planecie, ale jeszcze obwołano ją futbolowym arcydziełem wszech czasów. Katalończycy już wraz z nastaniem ery Messiego i spółki w pewnym sensie wybili się na niepodległość – poczuli się najlepsi w świecie w czymś, co dla nich najważniejsze lub bardzo ważne, zyskali światową rozpoznawalność o bezprecedensowej skali, dostali mnóstwo powodów do pęknięcia z narodowej dumy. To nie przypadek, że akurat wtedy, gdy trwa belle époque, klub zaczął częściej wystrajać piłkarzy w koszulki w barwach senyery.
Nie przeceniam znaczenia piłki nożnej, raczej doceniam znaczenie Camp Nou dla regionu, w którym od zawsze tliła się potrzeba walki o odrębność. I o ile gospodarcza zapaść mogła zadziałać jak iskra, która gaśnie jutro albo pojutrze, o tyle sportowa potęga Barcy, plemienny charakter otaczających ją emocji, a także sprzyjająca podtrzymywaniu nastrojów nieustająca ciągłość rozgrywek mogły długo dostarczać paliwa. „Pozwólcie nam głosować” – skandował od tygodni tłum na stadionie.
Na stadionie, który w niedzielę był pusty. Piłkarze pokonali Las Palmas w głuchej ciszy, bez wsparcia kibiców, co miało wyrażać protest klubu przeciw zachowaniu mundurowych uniemożliwiających z rozkazu władz centralnych przeprowadzenie referendum. Jego szefowie chcieli mecz odwołać, ale zarządzający rozgrywkami Javier Tebas, zresztą zaprzysięgły fan Realu Madryt, groził im walkowerem i karnym odbieraniem punktów.
Napięcie jeszcze wzrosło, poruszony Pique ogłosił potem, że jest gotów nawet zrezygnować z występów w reprezentancji Hiszpanii. Reprezentacji, która niedawno uchodziła za arcysilny czynnik jednoczący kraj. Kiedy przez dekady musiała znosić niemal wyłącznie klęski, to przyczyn szukano m.in. w zatruwającym szatnię podziale na Kastylijczyków, Katalończyków, Basków, Galisyjczyków – zjawiskowo utalentowani gwiazdorzy gotowi bić się do upadłego na chwałę Realu lub Barcelony pod wspólnym sztandarem tracili ponoć pęd do zwycięstw. Ale w latach 2008, 2010 i 2012 piłkarze pozdobywali złoto najbardziej prestiżowych imprez mistrzowskich, a kibice ze wszystkich regionów świętowali wspólnie, wybuchła nawet dyskusja, czy aby nie wypada wreszcie napisać słów do hiszpańskiego hymnu.
To już przeszłość, użycie przeciw Katalończykom siły – niezależnie od tego, czy uzasadnione, czy nie – zapewnie rozmnoży zwolenników rozwodu z Madrytem. Dla mnie nieuniknionego, dzisiaj czuję to jeszcze mocniej niż przed pięcioma laty.
Jeśli rozstanie nastąpi, poskutkuje niebłahymi dylematami oraz problemami praktycznymi. Także dla nas, kibiców piłki nożnej. Ekonomiści dostrzegą w ustanowieniu nowego państwa nową silną gospodarkę, napędzaną przez 7,5 milionów ludzi, społeczeństwo liczniejsze niż Dania, Irlandia, Finlandia i jeszcze dziewięć innych członków Unii. My zastanawiamy się nad sprawami donioślejszymi – czy mianowicie ewentualne stworzenie osobnej ligi krajowej zakończy futbolową wojnę katalońsko-madrycką, czym groził przywoływany wyżej Tebas.
Ja w to zupełnie nie wierzę, akurat ten rozwód nie opłacałby się nikomu. Mecze Barcelony z Realem to najsłynniejsza, marketingowo bezcenna rywalizacja w piłce nożnej – tym bardziej dochodowa, że udało się ją wyeksportować, widzimy to nawet w Polsce, w której wyznawcy obu klubów naparzają się, jakby byli związani z nimi z dziada pradziada, emanując szowinizmem, nienawiścią, pogardą dla wroga. Madryccy szefowie całym sercem będą sprzyjać katalońskim, wszak zaciekła wrogość między oboma rywalami to w istocie symbioza, każda ze stron w samotności, pozbawiona punktu odniesienia zwątpiłaby w sens swojego istnienia. A względy formalne to drobiazg, w razie potrzeby można pożyczyć wariant stosowany w księstwie Monako (tamtejsi piłkarze rywalizują w lidze francuskiej) czy Andorze (tamtejsze kluby należą do lig hiszpańskich).
Co więcej, El Clásico po secesji zostałoby rozciągnięte na rywalizację drużyn narodowych – pomyślcie, jakie emocje wywołałyby mecze Hiszpanii z Katalonią, która przecież nazajutrz po wejściu do UEFA wtargnęłaby do grona reprezentacji bardzo silnych. Niepokojące z naszej, polskiej perspektywy byłoby tylko to, że przybyłby poważny konkurent w eliminacjach do mistrzostw Europy i świata. Wicie, rozumicie – dla nas każdy jest poważny.