Real Madryt jest jak śnięty. Anemicznie wyglądają tam niemal wszyscy, od Cristiano Ronaldo, który strzela skandalicznie rzadko, po Toniego Kroosa, któremu zdarza się podawać piłkę ze skandaliczną kilkunastometrową (!) niecelnością. Widzimy uwiąd w grze, widzimy zniechęcenie w mowie ciała zawodników. Są wyzuci i z błyskotliwości, którą mieli w szczytowych momentach – jak fenomenalna druga połowa finału Ligi Mistrzów czy początek bieżącego sezonu – i z zaciekłej, ofiarnej niezgody na porażkę z czasów, gdy ratowali punkty w ostatnich sekundach. Dlatego obrywają od Girony, urywają ledwie punkcik w dwumeczu z Tottenhamem.
Nic dziwnego, już za PRL-owskiego dzieciństwa dzieciństwa Anna Jantar śpiewała mi z radia, że nic nie może wiecznie trwać. A piłkarze Realu wiosną wyrządzili Lidze Mistrzów krzywdę. Ośmielili się, szubrawcy, wygrać ją dwa razy z rzędu.
Jakże wyjątkowymi czyniła te rozgrywki niemożność – ciągnąca się od blisko trzech dekad – obronienia trofeum! W lidze hiszpańskiej, niemieckiej czy angielskiej, w ogóle we wszystkich krajowych, notorycznie ktoś potrafi utrzymać panowanie. Ligą Europy piłkarze Sevilli rządzili trzy sezony z rzędu. Reprezentacja Hiszpanii obroniła złoto mistrzostw kontynentu ledwie pięć lat temu. Ba, rozejrzyjmy się po innych sportach. Koszykarskiej NBA, hokejowej NHL, turniejach siatkarskich, a niech tam, przerzućmy się nawet na sporty indywidualne – tenisowe Szlemy, igrzyska lekkoatletyczne, wyścigi kolarskie. Wszędzie w tym okresie faworyci umieli sprostać roli faworytów na tyle, by wygrywać seryjnie. Tylko nie w Lidze Mistrzów, najbardziej nieprzewidywalnych – z perspektywy finałowej – rozgrywkach w wielkim sporcie.
Przez ćwierć wieku z okładem nikt nie umiał, aż zjawił się Real Madryt. Cristiano Ronaldo, snajper bardzo wyborowy. Szatnia bogatsza w talent niż kiedykolwiek wcześniej w królewskim klubie – jak głosi legenda. Zinedine Zidane, mój ulubiony piłkarz XXI wieku obok Juana Romana Riquelme, w roli trenerskiego superdebiutanta. Podeptali tradycję, odebrali Champions League jej wyjątkowość.
A dzisiaj wygląda na to, że uruchomili lawinę. Lawinę zdarzeń nowych. Bo Liga Mistrzów nieobliczalna była tylko tym jedynym względem – wyłaniała zawsze innego triumfatora. Poza tym żyliśmy w dniu świstaka. Wiadomo było, że wszystkich porozstawiają po kątach Hiszpanie, którzy w fazie grupowej nazdobywają miliony punktów i bramek; że pochichramy się z Anglików, którzy wypadają tym żałośniej, im więcej inwestują w transfery; że Arsenal wyleci z hukiem w 1/8 finału; że za tytułem króla strzelców uganiają się tylko Messi i Ronaldo, ewentualnie próbuje podokazywać Lewandowski; że kluby położone na wschód od Monachium już jesienią co najwyżej statystują.
Aż tu nagle, naprawdę znienacka, obudziliśmy się gdzie indziej. Pętla czasu się zamknęła. Dzień świstaka się skończył.
Real ledwie łazi, manto spuszcza mu nawet Tottenham, czyli drużyna znana jako jamniki schowane pod szafą.
Atlético daje kanonadę, jakiej świat nie widział (35 strzałów w meczu, najwięcej od sezonu 2003/04!), jednak nie umie ani razu złamać oporu mistrzów Azerbejdżanu.
Barcelona ucieka reszcie stawki w lidze hiszpańskiej, ale od wiosny – rozpoczętej odpadnięciem już w ćwierćfinale z Champions League, zakończonej niezdobyciem tytułu w kraju – nie uciekła od nastroju schyłkowego, zresztą bezbramkowe remisowanie w Pireusie to wybryk wybitnie nie w jej stylu.
Hiszpańscy giganci nie tylko gubią punkty, oni atakują ze słomianym zapałem, duet największych strzela liche 1,88 gola na mecz, przy średniej z minionych edycji obracającej się wokół trzech bramek na kolejkę.
Niemieckie kluby też zachowują się niepoważnie, do wiosny ostanie się niemal na pewno jedynie Bayern, który nawet nie awansuje z pozycji lidera.
Gromadnie rozrabiają za to piłkarze klubów angielskich, którzy w ostatnim sezonie zdobyli w fazie grupowej 60 proc. punktów, a w przedostatniej – 58 proc., by tej jesieni uzbierać 82 proc.
Na szczycie rankingu snajperów pręży się Ronaldo, ale za nim czai się Harry Kane (żaden Anglik nie strzelił w tych rozgrywkach pięciu goli od sezonu 2009/10, gdy Anglia wciąż wierzyła w Wayne’a Rooneya!), Mohammed Salah, Wissam Ben Yedder czy Cenk Tosun. Żeby dojrzeć na liście nazwisko Messiego, trzeba się głęboko schylić, a poszukiwanie Lewandowskiego grozi połamaniem kręgosłupa – wyturlał jedną bramkę, z rzutu karnego.
Wreszcie jak banda Schwarzeneggerów i Stallone’ów szaleją – porównanie popkulturowo uzasadnione, o czym napisałem tutaj – niezniszczalni zawodowcy Besiktasu Stambuł, który nigdy dotąd nie wychynął z grupy, a teraz zamierzają ją wygrać.
Trochę się dzieje, prawda? Coś dziwnego się dzieje, prawda? Ktoś narwany krzyczyłby już wniebogłosy, że stara hierarchia się chwieje, wkrótce zastąpi ją nowa, oto idzie przyszłość zupełnie inna niż przeszłość. Ja byłbym tu ostrożny, mam wrażenie, że nastała chwila – nie wiadomo, czy dłuższa, czy krótsza – bezkrólewia. Niby wiadomo, kto prowadzi w jakiej tabeli, ale w ścisłej czołówce trudno wskazać kogokolwiek zasypywanego za poziom gry bajecznymi komplementami, a dziennikarze sportowi, jak wiadomo, potrafią rozrzucać je bez umiaru. Po prostu nikt nie gra dobrze, nawet zwycięzcy. W kryzysie tkwi Bayern, z zapaści jeszcze głębszej muszą się wygramolić Atlético i Real, Barcelona to już w ogóle ma się bezpowrotnie zawalić, Juventus musi sobie radzić ze zdemontowaną defensywą, rozchwiana Chelsea pewnie wkrótce wykopie trenera, Manchester United męczy minimalizmem. A chwalone Napoli – słusznie, pięknie przygrywają! – zaraz z Ligi Mistrzów wypadnie, więc nie ma znaczenia, że chwalone.
Na szarym tle wyróżniają się Paris Saint-Germain, które pomimo wojny domowej imponuje wydajnością i mknie po najlepszy dorobek fazy grupowej w dziejach rozgrywek, oraz Manchester City, który zachwyca stylem. Wielu doda: „o zgrozo”, ponieważ mówimy o klubach rządowych, ich szefowie Nasser al-Khelaifi i szejk Mansour – są zarazem ministrami rządów Kataru oraz Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Przed sezonem zastanawiałem się, czy wreszcie rzucą wyzwanie starej oligarchii, a teraz sobie myślę, że finał z przynajmniej jednym z nowobogackich harmonijnie rymowałby się z przyszłorocznym mundialem u Putina, którego gospodarcza broń, Gazprom, sponsoruje Ligę Mistrzów. Zwłaszcza że finał rozegrany zostanie nieopodal rosyjskich włości, na stadionie olimpijskim w Kijowie…