Przed dwoma tygodniami, tuż po moim wyjeździe na wakacje, kibice w całej Europie ujrzeli w telewizorach scenkę prawie surrealistyczną: sędzia meczu ligi francuskiej z ewidentną premedytacją podłożył nogę piłkarzowi Nantes, a następnie – kiedy ten już wstał – wlepił zaatakowanemu czerwoną kartkę. Na pewno też widzieliście, obrazek to niezapomniany.
Gdy dzisiaj zbadałem, kim jest autor wybryku, zdębiałem jeszcze bardziej. Tony Chapron, choć wcześniej nigdy nie porwał się na boisku na napaść fizyczną, ma bogaty dorobek awanturnika – przynajmniej według zawodników i trenerów, którzy oskarżali go w przeszłości o napaść werbalną. Zarzuty wysuwały sławy, jak mistrz świata i selekcjoner reprezentacji Francji Didier Deschamps, a niektóre pośród zarzutów brzmiały szokująco: graczom Valenciennes miał Chapron otwarcie grozić w przerwie meczu ligowego: „Wydymam was w drugiej połowie. Zlecicie z ligi”. A po wznowieniu gry dał im trzy czerwone kartki (jedną trenerowi). W ogóle w swojej karierze usuwał z boiska rekordowo często.
Nie mieści się w głowie, prawda? Jak on się w ogóle w elicie uchował? Dlatego na wszelki wypadek uznałem, że w wakacyjnym amoku coś mi się przywidziało. I we włoskim miasteczku Matera zacząłem maniacko fotografować drzwi:
Kiedy je fotografowałem, na stadionie Paris Saint-Germain doszło do kolejnej chryi z udziałem Jaśnie Pana Neymara, który tym razem nie pozwolił Edinsonowi Cavaniemu, nominalnie koledze z drużyny, zostać najlepszym strzelcem w historii klubu. Choć sam wbił wcześniej trzy gole, a gospodarze prowadzili 7:0 z Dijon, w końcówce meczu nie oddał Urugwajczykowi uderzenia z rzutu karnego. Z trybun spłynęły gwizdy, a brazylijski supergwiazdor z trybunami się nawet nie pożegnał, lecz wściekły pognał do szatni. Najdroższy gracz świata gra znakomicie, a kibice go prześladują… Jeszcze niczego nie zdobył, a ludziska już gadają, że zaraz zbiegnie do Realu Madryt… Dziwny jest świat, prawda? Na szczęście tego nie słuchałem ani nie oglądałem, lecz fotografowałem drzwi. Dopiero teraz sprawdzam, co i jak, bo przemknęło mi przez głowę, że w trakcie obzdjęciowywania drzwi musiał istnieć również jakiś inny świat:
W tym samym okresie, jak się okazuje, zamykano też argentyńskie „El Grafico”, najsłynniejsze bodaj sportowe pismo w Ameryce Południowej. Do kryzysu prasy przywykliśmy, gazety padają jedna za drugą, ale taka legenda?! Alfredo di Stefano mawiał, że każdy młody piłkarz z Argentyny ma trzy marzenia: zagrać w klubie, w którym się wychował; założyć koszulkę reprezentacji kraju; wylądować na okładce „El Gráfico”. Niestety, ulubione w młodości pismo noblistów Maria Vargasa Llosy i Gabriela Garcii Marqueza malało, z tygodnika zmieniło się w miesięcznik, aż historia całkiem zdezaktualizowała przytoczony cytat. Doprawdy, dziwnie smutny bywa ten świat, no ale ja skupiałem uwagę na drzwiach, niekiedy dość dziwnych:
Łaziłem więc od drzwi do drzwi, a Real Madryt postanowił uciec od kryzysu strzelaniną masowego rażenia. Wystarczyło mu po 273 dniach i 43 meczach wrezcie odzyskać w komplecie tercet sławnych atakujących (Garetha Bale’a, Karima Benzemą i Cristiano Ronaldo), żeby rozłupać Deportivo La Coruna siedmioma bramkami. Wydawało się, że na stadionie Santiago Bernabeu ponownie nastaje jasność, tymczasem parę chwil później Real oberwał od niejakiego Leganes, odpadł z Pucharu Króla i jego – jak głosiły recenzje z jesieni – „najsilniejsza kadra w dziejach klubu” skarlała do – tym razem pożyczam z języka giełdowego – kadry niemal śmieciowej, w której rezerwowi są tak bardzo rezerwowi, iż wręcz poniżej godności królewskich barw. Przez 115 lat istnienia pucharowych rozgrywek nie zdarzyło się wszak, by Real odpadł po triumfie w zwycięstwie na wyjeździe. Dziwny jest świat, prawda? Tak dziwny, że kolejny awans madrytczyków przynajmniej do finału Ligi Mistrzów robi się niemal nieunikniony:
Na osłodę Cristiano Ronaldo zafundował sobie Gulfstreama G650 (mieści 18 pasażerów), naturalnie ozdabiając go logiem CR7. Wydał 30 mln euro i stał się szczęśliwym posiadaczem najdroższego wśród piłkarzy prywatnego samolotu, „wyprzedzając” Leo Messiego (Embraer Legacy 650, wart 28 mln, na 14 pasażerów), Zlatana Ibrahimovicia (Cessna Citation Longitude, za 24 mln, na 12 osób), Paula Pogbę (Gulfstream G280, 20 mln, wyposażony w łóżko), Wayne’a Rooneya (Dassault Falcon 900LX, 16 mln), Neymara (Embraer Legacy 450, jak on znosi taniochę za 12 mln?!) i Garetha Bale’a (Cessna Citation XL Plus, 10 mln). Nie zostało ustalone, po jaką cholerę im odrzutowce, i jak to się stało, że znienacka zaczęli ich potrzebować masowo wszyscy najjaśniejsi gwiazdorzy futbolu, istnieją za to uzasadnione podejrzenia, że trwa tu swoisty wyścig, że portugalski heros Realu postanowił przebić argentyńskiego herosa Barcelony, prawdziwemu kibicowi powinno być trochę szkoda idoli, oni mają coraz więcej obowiązków pozaboiskowych, to nawał obowiązków wprost nieprawdopodobny, nowoczesny futbol wymaga doprawdy nadludzkiej odporności psychicznej, niewiarygodne, że oni umieją podołać. Dziwny jest świat, prawda? Na szczęście kiedy on się jeszcze bardziej udziwniał, ja akurat zajmowałem się drzwiami w Materze:
Wydawały także ostatnio kluby, których zamaszyste rynkowe wygibasy powodują, że rankingi piłkarzy sporządzone według cen transferowych coraz słabiej odzwierciedlają hierarchię czysto sportową. Do jutrzejszego zakończenia zimowych zakupów kwintet najdroższych obrońców w historii stanowić będą Virgil van Dijk (właśnie wzięty przez Liverpool), Aymeric Laporte, Benjamin Mendy, John Stones i Kyle Walker (wszyscy wzięci przez Manchester City). W ilu jedenastkach marzeń – ekspertów czy kibiców – by się wymienieni znaleźli? Ile osiągnęli? Uderzające, że van Dijk kopał piłkę w strefie spadkowej wraz z Southampton, do Ligi Mistrzów zajrzał kiedyś tylko na momencik w Celticu Glasgow, wkrótce skończy 27 lat. Że Laporte nie dotknął Champions League nigdy, nie zadebiutował też jeszcze w reprezentacji kraju. Że… Może ta wyliczanka nie ma sensu, świat jest dziwny i tyle, właściwie coraz dziwniejszy, jakże się cieszę, że kiedy ostatnio znów go wykoślawiało, ja akurat kolekcjonowałem zdjęcia drzwi w Materze:
Nic dziwnego nie było za to w kolejnym triumfie 36-letniego Jego Rakietowości Rogera Federera, który nie czuje się przygnieciony do kortu zaawansowanym wiekiem, przeciwnie, Jego Rakietowość nadal podfruwa powabnie, nadal nas zachwyca, nadal podrzuca kolejne nowiusieńkie argumenty do obwoływania go tenisistą wszech czasów. Zaskakuje raczej ogólny obraz: otóż żadnego wielkoszlemowego tytułu jeszcze nigdy nie wygrał zawodnik urodzony w latach 90. Nigdy, żadnego, ani w Australian Open, ani w Roland Garros, ani na Wimbledonie, ani w US Open, zresztą nawet do finału wpraszają się wyłącznie starsi. Zegary w tenisie chodzą inaczej, jak po drugiej stronie lustra, w ogóle dziwny jest ten świat, na szczęście mam komfort, że przez dwa tygodnie oddzielały mnie od niego drzwi, czasami drzwi również dziwne, to dzięki nim pomyślałem, że wszystko, co się ponoć ostatnio wydarzyło, być może wcale się nie wydarzyło.