Yonghong Li, który w ubiegłym roku zapłacił za AC Milan 740 mln euro, został uznany za bankruta przez sąd w Shenzen. Ale śledztwo trwa, to nie musi być ostatni wyrok. Chiński biznesmen niewypłacalny był już wtedy, gdy kupował włoski klub.
Pozwały go dwa banki, w których jest zadłużony. Żeby zwrócić pieniądze, zgodnie z nakazem sądu wystawi na sprzedaż – na Taobao, lokalnym odpowiedniku aukcyjnego serwisu eBay – akcje producenta opakowań Zhuhai Zhonghu. Posiada niespełna 12 proc. udziałów, całą firmę wycenia się na 60 mln.
Chińska Komisja Regulacyjna ds. papierów wartościowych kontynuuje dochodzenie. Kolejne podejrzenia dotyczą machinacji umożliwiających Yonghong Li zatajenie prawdy o swojej finansowej kondycji. Ściślej – o kondycji holdingu Shenzen Jie Ande. To już grozi zarzutami kryminalnymi.
Można powiedzieć, że wykrakałem. Ilekroć relacjonowałem sprawy związane ze zmianą właścicielską w Milanie, wyrażałem wątpliwości, czy Chińczyk – przejmujący klub m.in. dzięki 340 mln pożyczonych na lichwiarski procent od amerykańskiego funduszu hedgingowego – to nie oszust.
Od tamtej pory wychodziły na jaw kolejne obnażające Yonghong Li fakty. Okazało się, że opowieści o należących do niego kopalniach fosforu to bajki. W Azji nikt o tym nie słyszał. A kiedy prześwietlić biznesmena postanowili dziennikarze śledczy „New York Timesa”, utonęli w nieprzeniknionej sieci chińskich transakcji – często przeprowadzanych bez jakichkolwiek przelewów, między osobami o podobnie brzmiących nazwiskach (popularny tam proceder), podejrzanej proweniencji i mających zatargi z prawem. Co więcej, jego brat i ojciec odsiedzieli wyrok za oszustwo. Oczywiście nie sugeruję, że Yonghong Li odpowiada za winy rodziny – tyle że wszyscy byli także wspólnikami w interesach.
Najnowsze odkrycia publikuje „Corriere della Sera”. Publikuje w pomyślnym dla Milanu momencie pod względem sportowym – u nowego trenera piłkarze demonstrują futbol intensywny i metodyczny; są bardzo konkretni w ataku, unikają podawania dla samego podawania (jakże ja tego jałowego pykania nie znosiłem!), znów umieją wytrzymywać ostry pressing rywala. Odkąd ćwiczą pod wrzaskiem Gennaro Gattuso, stratę do sąsiedniego Interu zredukowali z 16 do 7 punktów, ostatnio pozostają niepokonani od 10 meczów. Znów widać światełko w tunelu.
Wokół klubu robi się jednak coraz ciemniej. Prasowe doniesienia o śledztwie w sprawie prania brudnych pieniędzy, któremu rzekomo miała posłużyć transakcja między poprzednim a obecnym właścicielem, na razie nie zostały potwierdzone. Przybywa za to dowodów, że Yonghong Li to hochsztapler, mitoman, gołodupiec. Tym razem już nie dzięki reporterom z działów ekonomicznym, lecz wyrokom sądów.
Silvio Berlusconi też ma mnóstwo za uszami, zresztą nawet teraz odbywa wyrok, przez który nie może osobiście startować we włoskich wyborach (uczestniczy w nich pośrednio). Ale przynajmniej był wypłacalny. Krętacz z realnymi miliardami na koncie i uznanymi osiągnięciami biznesowymi przekazał klub krętaczowi z miliardami wirtualnymi i bez żadnych udowodnionych sukcesów biznesowych.
Choć współczesny włoski futbol przeżył kilka spektakularnych upadków wielkich futbolowych firm, czasami kończonych degradacją do niskich lig (Fiorentiny, Napoli, Parma etc.), to nie sądzę, by instytucjonalna śmierć groziła także Milanowi. Owszem, zadłużenie wobec Elliott Management Group trzeba spłacić do 15 października, inaczej klub wpadnie w ręce amerykańskiej finansjery, która sprzeda go najhojniejszemu chętnemu. Teoretycznie, w najczarniejszym wyobrażalnym scenariuszu, spieniężeni mogą zostać również piłkarze. Praktycznie bardziej prawdopodobne jest, że odzyska go rodzimy kapitał, choćby konsorcjum inwestorów z regionu.
Wariant najprzyjemniejszy dla kibica – niech Milan wreszcie weźmie pierwszy od dekad właściciel, którego nikt przytomny nie uzna za człowieka marnej reputacji.