Jagiellonia lata nad samą sobą

ekstraklasa

Zabrzmi pociesznie, cóż, skojarzeń się nie wybiera: gdy oglądałem wczoraj, jak Jagiellonia tańczy na Legii, łaziło za mną wspomnienie Realu Madryt z sezonu 2013/14. Nie, nie dlatego, że białostoccy piłkarze wirowali po królewsku, jak Luka Modrić czy Ángel di Maria – po prostu mieliśmy tam przypadek drużyny, której zwycięstw nie wypadało przypisywać wyłącznie aktualnemu trenerowi. Owszem, Carlo Ancelotti oswobodził podwładnych z opresji poprzednika, ale bez kontrataków wytrenowanych przez José Mourinho zdziałaliby oni znacznie mniej.

Takie przypadki zdarzają się częściej, np. Bayern wszech czasów sprzed kilku lat pozostanie w kronikach dziełem Juppa Heynckesa, lecz sporo zawdzięcza również Louisowi van Gaalowi.

Obecna Jagiellonia wygląda natomiast na kombinację dokonań Michała Probierza oraz Ireneusza Mamrota, co szczegółowo analizuje tutaj Michał Zachodny.

Jak na standardy tzw. ekstraklasy, białostoczanie zagrali w Warszawie wybitnie. Weszli na stadion razem z bramą, nawet przez moment nie byli onieśmielonymi prowincjuszami, sprawiali wrażenie maszynerii funkcjonującej na wyższym poziomie energetycznym, poruszali się według precyzyjnie wyrysowanego planu. Zwłaszcza przed przerwą każde podanie na skrzydło – zazwyczaj z pierwszej piłki – zwiastowało poważne niebezpieczeństwo dla Legii i aż strach pomyśleć, ile by z niej zostało, gdyby goście wykańczali natarcia tak, jak je organizowali.

Naturalnie ani myślę obwoływać ich faworytami czegokolwiek. Zbyt doświadczonym jestem obserwatorem – ostatnio bardziej przygodnym, fakt – tzw. ekstraklasy, przyzwyczaiłem się, że wzloty polskich drużyn trwają mgnienie oka, zbyt dobrze pamiętam, że jeszcze przed sekundą rewelacją sezonu był Górnik Zabrze (aż znienacka zaczął obrywać od kogo tylko się da), zdaję sobie wreszcie sprawę, że chwalenie i ganienie naszych ligowców za całokształt wymaga chorowania na permanentną amnezję. Nadal rządzi tu przypadek, a Jagiellonia jest dzisiaj liderem maluteńkim, o dorobku skromniejszym niż lider jakichkolwiek rozgrywek na kontynencie – marne 1,92 punktu na kolejkę, wprost żałosne 1,52 gola na mecz, ledwie 14 zwycięstw w 25 próbach. Ewenement na europejską skalę.

Dlatego właśnie ryzykujesz zawsze, gdy zerkniesz na boiska tzw. ekstraklasy i pokiwasz głową z uznaniem. Na im wyższej fali uniesie się jakiś „sensacyjny” Piast Gliwice, tym bardziej zaraz zleci do walki o utrzymanie. Nigdy nie wiadomo, kto w następny weekend wylosuje szczyt formy, nie ma kogo pokomplementować za dłuższy okres, trudno zachwycać się nawet nad Legią – teoretycznie przeżywającą okres świetności – która wszystko musi wymordować, choć dysponuje monstrualną przewagą finansową.

Jagiellonii postanowiłem jednak złożyć mały blogowy hołdzik nie za wtorkową wiktorię. Ani nie za ładną serię z ostatnich kilkunastu dni, która wykatapultowała ją na pozycję lidera. Najbliższa przeszłość uwypukliła inne fakty, i to z minionych kilku sezonów. Niby powszechnie znane, ale niekoniecznie usypywane na jedną kupkę i rozświetlone, żeby stały się widoczne z każdego ligowego zakątka.

Piłkarze białostockiego klubiku niemal bez przerwy są w grze. W grze o najwyższą krajową stawkę.

W sezonie 2014/15 bili się o mistrzostwo Polski do przedostatniej kolejki. Skończyli na bezprecedensowym dla Jagiellonii podium, awansowali do europejskich pucharów. A przy okazji wylansowali Michała Pazdana na obrońcę numer jeden w rozgrywkach, przywracając mu sportowe życie na poziomie reprezentacyjnym.

W sezonie 2016/17 bili się o tytuł do ostatnich sekund. Dzielił ich od niego jeden gol wbity osłabionemu czerwoną kartką Lechowi Poznań. Nie udało się, ale znów wzbili się na historyczny szczyt – wicemistrzostwo.

W sezonie 2017/18 znów oblatują pozycję lidera i zanosi się, że znów będą się bili do końca przynajmniej o podium. Ich kibice cały czas mogą marzyć, żyją pod napięciem, dotykają niedostępnego.

Owszem, w przywołanej czterolatce zdarzył się sezon nieudany. Ale w nadwiślańskich okolicznościach przyrody Jagiellonia i tak pozostaje oazą stabilności, regularnie wzlatując na pułapy teoretycznie dla niej nieosiągalne. Stronniczo zsumowałem punkty z ostatnich 130 ligowych kolejek, startując od wakacji 2014 r. Oto dorobek wszystkich drużyn, które cały okres spędziły w tzw. ekstraklasie:

ekstraklasa

Tabela prezentuje się jeszcze bardziej imponująco, gdy zestawimy ją z inną, hierarchizującą kluby według przychodów (dane z ubiegłorocznego raportu Deloitte):

budżety, ekstraklasa

Wielokrotnie stawiałem tutaj i w „Gazecie” tezę, że nasza liga widzi mi się jako gigantyczne marnowanie zasobów, wywołane chaosem w głowach zarządców i tym bardziej irytujące, że prywatne przecież firmy finansujemy z publicznych środków – czasami fundujemy im stadiony, a czasami samorządy opłacają piłkarzom pensje. Dlatego trudno zdobyć się na wyróżnianie kogokolwiek.

Jagiellonii wypada jednak oddać, że próbuje trzymać poziom. Wydobywa coraz to nowych anonimowych piłkarzy nie wiadomo skąd – klubidła polskie i zagraniczne, z zakątków, których nie znajdziecie na mapie – ale zespala ich w zwartą grupę, i to pomimo pomysłów tak oryginalnych, jak wynajęcie trenera Ireneusza Mamrota. Znów: z perspektywy czołówki to jeździec znikąd, ze stażem wyłącznie niskoligowym, co dodaje ostatnim białostockim piruetom dodatkowego uroku.

I pozwala z jeszcze większą śmiałością ogłosić Jagiellonię jedynym klubem tzw. ekstraklasy, który wyciska ze swoich zasobów maksimum. Nie tylko we wtorkowy wieczór na Łazienkowskiej.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s