Po niedawnym zdobyciu stadionu Wembley, które pozwoliło turyńczykom wyeliminować Tottenham i awansować do ćwierćfinału Ligi Mistrzów, Gianluigi Buffon stanął na środku szatni i oznajmił: „Jutro pogrzeb Davide Astoriego. Znaleźliśmy prywatny samolot, która nas tam zabierze. Zbiórka o 4.30 w hotelowym lobby. Choć zrozumiem każdego, kto po takim meczu woli się wyspać”.
Rano zjawili się wszyscy. Okazało się jednak, że w samolocie jest 12 miejsc, z czego trzy musi zająć załoga. Polecieli zatem: Buffon (kapitan), Giorgio Chiellini (wicekapitan), Claudio Marchisio (trzeci kapitan), Andrea Barzagli, Mehdi Benatia, Miralem Pjanić, Daniele Rugani, trener Massimiliano Allegri i jego asystent Marco Landucci. Skład wybitnie nieprzypadkowy, pierwszy szkoleniowiec Juve lubi podkreślać, jak ogromny wpływ na morale drużyny i dynamikę zachowań w szatni mają czterej pierwsi wymienieni, odpowiednio: 40-, 33-, 32- oraz 36-latek.
Nie przywołuję tamtego epizodu, żeby powzruszać się szlachetnością Buffona, który lot zorganizował i opłacił, oraz reszty ferajny, która pomimo pomeczowego wycieńczenia postanowiła pożegnać kolegę z boiska. Wracam do niego, ponieważ on również wyjaśnia, dlaczego Juventus, miesiącami usiłujący nadążyć za Napoli, odzyskał pozycję lidera, właśnie uciekł rywalom na dystans czterech punktów, znów stał się murowanym faworytem wyścigu po mistrzostwo Włoch. I eksponuje ów epizod zalety, które odróżniają obrońców tytułu od wszystkich krajowych konkurentów.
Neapolitańczycy, jak wiadomo, żyją obsesją wygrania Serie A, którego nie zaznali od mitycznych czasów Diego Maradony. Podporządkowali celowi wszystko, zdawali się niemal ostentacyjnie poddawać kluczowe mecze w Lidze Mistrzów (nawet na Manchester City rzucili siły mocno rezerwowe, ulegli też Szachtarowi Donieck), Lidze Europy (przegrali z RB Lipsk) oraz Coppa Italia (1:2 z Atalantą na swoim San Paolo). Mimo to najbardziej prestiżowym wyzwaniom podołać nie umieją – w grudniu nie dali rady obronić się u siebie przed Juve, a niedawno uklękli przed Romą (cztery stracone gole!) i nie zdołali choćby naruszyć bunkra wzniesionego przez mediolański Inter (0:0). Zlecieli z pozycji lidera, by natychmiast zmięknąć – ledwie wymęczyć 1:0 z Genoą, a dzisiaj zgubić punkty w Sassuolo. Kiedy im się układa, fruwają, zachwycając wielopodaniowymi akcjami konstruowanymi przez całą jedenastkę. Kiedy im się nie układa, wyglądają na pozbawionych jakiegokolwiek planu B.
Tymczasem piłkarze Juve uważają za swój obowiązek wygrywanie wszędzie. I spełniają go z morderczą konsekwencją – czekają ich ćwierćfinał Ligi Mistrzów oraz finał Pucharu Włoch – choć często balansują na krawędzi przynajmniej remisu. Ich ulubionym wynikiem pozostaje zwycięstwo minimalne, jednobramkowe; jeśli uda im się dorzucić drugiego gola, to na ogół w samej końcówce; w rewanżu z Tottenhamem musieli podnieść się psychicznie przy stanie 0:1, grając ze świadomością, że do awansu nie wystarczy nawet 1:1. A potem jeszcze postanowili zarwać noc i pognać do Florencji, choć nerwowy mecz na Wembley musiał pochłonąć masę energii mentalnej i fizycznej. Piłkarze niezłomni.
Emblematycznym triumfem było wyjazdowe 1:0 z Lazio – 90 minut ciężkiej młócki rozstrzygnięte po wypadzie ostatniej szansy Paulo Dybali. Takie wydłubywanie punktów wymaga nadludzkiego skupienia w defensywie, najdrobniejsza wpadka grozi tu stratami w ostatecznym rozrachunku być może nieodwracalnymi. I piłkarzom Juve mentalnej mocy wystarcza – do dzisiejszego ciosu zadanego przez Leonardo Bonucciego wszyscy odliczali im przede wszystkim czas od ostatniego straconego gola w Serie A (upłynęło 959 minut!), a jeszcze bardziej imponowało to, że przez 1479 minut gry turyńskiego bramkarza (akurat Wojciecha Szczęsnego) pokonał tylko Martin Caceres z Verony. Poszczęściło mu się jeszcze przed Sylwestrem, u schyłku roku 2017.
Niemal idealna passa Juve ciągnęła już zatem przez 16 ligowych kolejek z okładem. Co oczywiście bywa odczytywane jako dowód słabości Serie A – wszystkie istniejące rozgrywki w kibicowskich dyskusjach okazują się być do niczego albo przynajmniej mieć fundamentalne wady – ale ja wolę dostrzegać tu potęgę turyńczyków. Ich siłę woli, konsekwencję, zawziętą nieustępliwość, niezgodę na jakiekolwiek momenty roztargnienia. Gdybym przeciw nim grał, zaraz po ostatnim gwizdku wzmógłbym czujność i sprawdzał, czy aby nie wbijają zwycięskiego gola. Bo wbijają niemal zawsze. Nawet wtedy, gdy cierpią, gdy zderzają się ze zdeterminowanymi twardzielami (jak dzisiejszy Milan, pobity 3:1), gdy za trzy dni czeka ich (znów: jak teraz) batalia z Realem Madryt. Ten kwiat wyrósłby nawet z betonu i bez wody.
Nie zawsze jest w Juve słodko – w ubiegłym sezonie turyńczycy chcieli się chwilami pozabijać, a wojna domowa znalazła puentę latem, w transferze skłóconego z trenerem Bonucciego do Milanu. Poczucie wspólnego celu i wzajemny szacunek przywiodły jednak parszywą dwunastkę Juve (zawodnicy plus Allegri) do szóstego z rzędu mistrzostwa Włoch, trzeciego z rzędu krajowego pucharu oraz drugiego w trzech ostatnich edycjach finału Ligi Mistrzów. Dorobek absolutnie unikalny. Unikalny jak ich sposób na wygrywanie, chwały nie odebrałoby turyńczykom nawet ewentualne niepowodzenie w Serie A – neapolitańczycy grają niekiedy fenomenalnie – które teoretycznie jest możliwe.
Ale przecież prawie nikt nie wierzy, że się wydarzy.