Liverpool w krainie czarów

Liverpool FC w krainie czarów

Wspominałem już tu i ówdzie, że Liverpool zdaje mi się bodaj najfajniejszą drużyną piłkarską do kibicowania. Przemykało mi to w łepetynie w poprzedniej dekadzie i notorycznie wraca, a ostatnio gania po zwojach mózgowych już bez ustanku.

Niełatwo „najfajniejszość” zdefiniować, jeszcze trudniej zmierzyć. Nie chodzi o nadmierną skłonność do wygrywania – na nią chorują gdzie indziej, choćby w Realu Madryt, który również zabawi wkrótce w finale Ligi Mistrzów. Zresztą seryjne zwyciężanie skutkuje erupcjami apokaliptycznej histerii, ilekroć piłkarze cokolwiek przegrają. Też mamy świeżutko w pamięci adekwatny przykład – Barcelona bierze w świetnym stylu oba tytuły krajowe, ale nastroje zatruwa wspomnienie feralnego 0:3 z Romą. „Najfajniejszość” dostrzegam więc tam, gdzie futbol dostarcza kibicom najwięcej intensywnych doznań – z mnóstwa powodów, liczy się i styl drużyny, i przyjemność z wyczynów rekordowo krańcowych, i wielość epizodów nie z tej ziemi, i kolorowość trybun lub związanych z klubem osobowości, i rozszarpujące nagłe zwroty akcji, i ekstremalne okoliczności wygrywania lub przegrywania.

Tak, również przegrywania. Jako fan Milanu i ofiara zaklęć liverpoolskich, która w maju 2005 roku skamieniała na trybunach w Stambule (od 3:0 do przerwy do 3:3 i klęski w karnych zatańczonych przez Jerzego Dudka), wyznam wam, że zdecydowanie wolę doświadczyć niepowodzenia po finałowym wieczorze wszech czasów niż znosić szare 0:2.

A pamiętam jeszcze, że tamten dreszczowiec poprzedził półfinał z Chelsea rozstrzygnięty dzięki golowi, który – co wykazała dopiero analiza przy użyciu izraelskiej technologii rakietowej – w ogóle nie padł.

Pamiętam, że kilka lat później, choć liverpoolczyków wciąż prowadził słusznie uchodzący za nudziarza trener Rafa Benitez, to właśnie w ich meczach fazy pucharowej padało najwięcej goli. Że to właśnie oni odnieśli wówczas bezprecedensowo wysokie zwycięstwo w Champions League (8:0 z Besiktasem) i nikt do tej pory ich rekordu nie wymazał.

Pamiętam, że to oni współposiadają również rekord wyjazdowy, bo rozbili 7:0 słoweński Maribor.

Pamiętam, że to oni uczestniczyli także w najobfitszym remisie Ligi Mistrzów – 4:4 z Chelsea. Że to oni jako jedyni dożyli wiosny w rozgrywkach, gdy zaczynali je w środku lata, od najgłębszej rundy kwalifikacji. Że to im zawdzięczamy kosmiczne 5:4 z Alaves w finale Pucharu UEFA.

To ich nade wszystko kojarzę z porywającymi horrorami w rozgrywkach angielskich, jak niezapomniane ligowe 4:4 z Arsenalem czy podróż od 0:2 do 3:3 z West Hamem po strzale ostatniej szansy w doliczonym czasie Stevena Gerrarda w finale krajowego pucharu, po którym nastąpiła dogrywka i zwycięskie rzuty karne. A skoro przyfrunęliśmy do byłego kapitana: stanęło mi przed oczami, jak w 86. minucie przywalił Olympiakosowi na miarę wyjścia z grupy w LM. Albo jak pośliznął się na miarę utraty tytułu w Premier League, a w następny weekend Liverpool już ostatecznie zaprzepaścił szanse, remisując z Crystal Palace mecz, w którym prowadził 3:0. I wszystko to w sezonie wyładowanym goleadami, jak 5:1 z Arsenalem, 6:3 z Cardiff City, 5:0 i 4:0 z Tottenhamem, 3:0 z Manchesterem United czy 4:0 w derbach! Uff, czerwony kibic niekoniecznie świętuje, ale co przeżyje, to jego.

Jeszcze raz: rozrzucam przykłady spontanicznie, nie dysponuję precyzyjnymi pomiarami, z których wynika, iż wokół Liverpoolu dzieje się najwięcej, ale z własnoocznych oględzin piłki nożnej XXI wieku wnoszę, że owszem. Ile razy widzieliście, by ktoś przegrał wskutek rykoszetu od leżącej na murawie piłki plażowej, jak zdarzyło się to „The Reds” z Sunderlandem?!

Ostatnio metafizyczne poczucie dziwności liverpoolskiego istnienia, a zarazem przeświadczenie o nadnaturalnej atrakcyjności drużyny z Anfield Road jeszcze się wzmaga. Śledzimy na bieżąco: rekordowa liczba goli w jednej edycji Ligi Mistrzów (45, poprawione osiągnięcie Barcelony); podziwianie w Salahu, Firmino i Mané najskuteczniejszego tercetu w historii (z 29 bramkami przelicytowali słynne tria barcelońskie i madryckie); aż trzykrotne rozbicie rozstawiającego wszystkich po kątach Manchesteru City; wreszcie udział w półfinale obfitszym w gole niż jakikolwiek dotychczasowy (7:6 z Romą).

Słowem, to Liverpool jest na razie królem chaosu rządzącego najnowszą Champions League, o którym szerzej piszę tutaj. Nie muszę już więc dodatkowo przypominać, że akurat jego mecze poprzedza najsłynniejszy futbolowy hymn. I że akurat jego piłkarzy inspiruje wybitnie popularny trener Jürgen Klopp – trochę hipis, a trochę rewolucjonista, który na miarę sensacyjnego finału dawał po garach już w Dortmundzie.

Któż inny miałby wyciąć numer nieśmiertelnemu Realowi Madryt, do którego pokonania nie wystarczy, jak wiadomo, po prostu lepsza gra?

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s