Lech Poznań wylał właśnie Nenada Bjelicę, więc wypada oficjalnie pogratulować Leszkowi Ojrzyńskiemu, który został najdłużej zatrudnionym trenerem w tzw. ekstraklasie – obchodzi dzisiaj 13. miesięcznicę objęcia posady w Arce Gdynia. Fajnie, że awans zbiegł się z jubileuszem. Spieszmy się z docenieniem sukcesu, bo sami wiecie, że fotelik lidera wśród długowiecznych szkoleniowców jest chybotliwy, siadasz w nim głównie po to, by prędko zlecieć na łeb na szyję, zupełnie jak w ligowej tabeli.
Wydarzeniem dnia jest jednak nie tyle nieuniknione zwolnienie Bjelicy, ile niebanalny wybór tymczasowego następcy – triumwiratu złożonego z Rafała Ulatowskiego, Jarosława Araszkiewicza i Tomasza Rząsy. Aż mi się buzia sama cieszy, jak dziecku.
Zwierzałem się już felietonowo z upodobania do fantazyjnie zamaszystych ruchów prezesów klubów, których wyobraźnia zdaje się nie mieć granic – opierałem się wtedy na przykładzie miłościwie nam panującej i liderującej Legii.
Odkąd bowiem reprezentację Polski – niech posłuży za punkt odniesienia, tylko tam w naszym futbolu panuje ład – zaczął uzdrawiać Adam Nawałka, czyli ponad cztery lata temu, warszawiacy zdążyli już zatrudnić siedmiu trenerów reprezentujących tak różne kultury, sposoby myślenia i metody, że szefów klubu nikt nie posądzi o jakiekolwiek uprzedzenia, przeciwnie, to laboratorium szeroko otwarte na świat, zapraszające każdego chętnego eksperymentatora. Wpuścili do szatni Jana Urbana – zapamiętałego wychowawcę młodzieży, miłośnika piłki hiszpańskiej, związanego z nieprzyjaznym Górnikiem Zabrze. Wpuścili Henninga Berga – lodowatego przedstawiciela Północy, przynudzającego samym tylko spojrzeniem. Wpuścili Stanisława Czerczesowa – chropowatego w obejściu niedźwiedzia ze Wschodu. I Besnika Hasiego – Albańczyka po praniu mózgu na Zachodzie, ponoć antypatycznego. I Jacka Magierę – dla odmiany przesympatycznego tubylca z krwi i kości legijnej. Dotarli wreszcie do Romeo Jozaka – wydobytego z Południa, dla podniesienia poziomu emocji nigdy nie sprawdzonego w pracy z seniorami – aż wymienili go na rodaka z Chorwacji, niejakiego Deana Klafuricia, który dotąd udzielał się wyłącznie w futbolu kobiecym i młodzieżowym.
Nazwałem wówczas ów innowacyjny styl zarządzania stylem National Geographic. Wszystkie strony świata, krajobraz rozleglejszy niż międzymorze, żaden wykwit przyrody nie jest nam groźny. Zarazem jednak tonowałem własny entuzjazm, przypominając, że Legii mimo wszystko wciąż daleko do gigantów z Zimbabwe.
Ci ostatni bowiem 10 miesięcy temu rozdali swoją reprezentację narodową aż trzem trenerom, żeby każdy mógł skupić się na innych rozgrywkach. I tak Norman Mapeza – znany z naszych boisk, legenda Sokoła Pniewy – miał odpowiadać za eliminacje Pucharu Narodów Afryki; Rahmana Gumbo oddelegowano do mniej prestiżowych Mistrzostw Narodów Afryki; Sunday Chidzambwa zaopiekował się natomiast Pucharem COSAFA. Roszady dokonano w przededniu ważnego meczu z Lesotho i trzeba pomysłodawcom oddać, że trójgłowy smok zadziałał nieźle. Piłkarze poczuli ogień, od tamtej pory ponieśli tylko jedną porażkę.
Zimbabweński polot dotarł zatem wreszcie do tzw. ekstraklasy i to jest dobre, świadczy o znanym nie od dzisiaj otwarciu Polaków na świat. Jak Legia odpowiedziała swego czasu Lechowi Chorwatem Jozakiem na Chorwata Bjelicę, tak Lech na Chorwata Klafuricia odpowiedział Legii – przynajmniej na chwilę – smokiem z trzema mózgami. I nie sądzę, by ktokolwiek zamierzał w tym pasjonującym wyścigu odpuścić.