W interesowaniu się piłką nożną drażnił mnie kiedyś jej antyintelektualizm. Przeżarta była swoimi wersjami ludowych mądrości, które nie wiadomo skąd się wzięły i nie wiadomo dlaczego trwają, pomimo ich oczywistej nieracjonalności, przeżarta też była beztreściowymi komunałami wygłaszanymi nawet przez bardzo doświadczonych trenerów – zwłaszcza tych niechętnych wszelkim zmianom, bo „zawsze się tak robiło” – przeżarta była wreszcie ignorancją gwałcącą elementarną logikę. Brakowało merytorycznych analiz, dlaczego na boisku stało się to, co stało, zastępowały je natomiast porażające refleksje typu „gdyby strzelił trochę dokładniej, wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej”.
Mały wtręt: bodaj najdziwaczniejsze powiedzonko pochodzi akurat z języka siatkówki. Brzmi: „kto nie wygrywa 3:0, ten przegrywa 2:3”, a ma oznaczać mniej więcej tyle, że jeśli drużyna prowadząca 2:0 nie dobija przeciwnika trzecim zwycięskim setem, to często oddaje mecz w pięciu”. Jest to oczywisty nonsens, wykrywalny nawet bez wyższych umiejętności analitycznych – zbadajcie dowolną większą próbkę wyników, a przekonacie się, że wśród zespołów, którzy przy prowadzeniu 2:0 pozwalają rywalowi zmniejszyć dystans do 2:1, zdecydowanie dominują te, które ostatecznie odnoszą zwycięstwo. Bo jeśli zaczną od wygrania dwóch partii, to ze znacznie większym prawdopodobieństwem umieją grać lepiej niż ci, którzy zaczynają od przegrania dwóch partii.
Czasy sportowego ciemnogrodu minęły (choć futbol opierał się szczególnie długo), teraz aż roi się od taktycznych i nie tylko taktycznych analiz gry, potencjał piłkarzy mierzy m.in. wyrażanymi liczbowo opisami ich występów, zasypują nas coraz dokładniejsze statystyki – w tym bezużyteczne, jak wszechobecne duperele o Ronaldo/Messim, który jako pierwszy w historii strzelał gole dla Realu Madryt w każdym dniu tygodnia, co czyni Ferenca Puskasa ciamajdą tylko dlatego, że w latach 50. grało się prawie wyłącznie w środy i weekendy. Dzisiaj kibice wiedzą z „Moneyball”, jak ludzie futbolu pożyczali wiedzę z baseballu. Nie tylko fachowcy zapoznają się z rozbijaniem meczów na cząstki elementarne w oparciu o dane firmy Instat lub płacą za aplikację StatsZone. Kluby zatrudniają coraz więcej ludzi nauki, którym prezesi coraz bardziej ufają, i nikogo nie dziwi, że np. w Liverpoolu szef działu badań (w oryginale „Director of Research”) Ian Graham obronił doktorat z fizyki teoretycznej. Powstają też książki jak „Futbonomia” czy „Piłkomatyka”, pisane przez regularnych naukowców namiętnie oglądających mecze futbolowe.
Ta ostatnia rzecz ukazała się niedawno, a jej autor, profesor od modelowania matematycznego, postanowił sprawdzić, czy piłką nożną kręcą te same mechanizmy, które istnieją w fizyce, biologii oraz innych dziedzinach. I odnajduje piękne analogie, np. w zsynchronizowanych ruchach Messiego, Iniesty i Xaviego wykrywa figury geometryczne identyczne do wyrysowywanych w wodzie przez ławice ryb (choć ani piłkarze, ani ryby nie myślą o triangulacjach). A przy okazji zostawia nas David Sumpter z zupełnie pozafutbolową refleksją, że rzeczywistość na każdym poziomie ma zbliżoną strukturę, więc tym samym narzędziem pozwala zbadać strategię gry w piłkę nożną, łączenie się pary przez studentów, urbanizację etc. Inspirujące.
Nie będę szczegółowo recenzował, ale bardzo polecam. A ponieważ znany tutaj fan Valencii i kierownik działu „Małpy” w „Tygodniku Powszechnym”, który współnamawiał właściwych ludzi do wydania „Piłkomatyki” po polsku, zorganizował więcej egzemplarzy, to proponuję minikonkurs – dawno nie było.
Pytanie dotyczy oczywiście sobotniego finału Ligi Mistrzów. Ile celnych podań wykonają Real Madryt i Liverpool razem wzięte? Prawidłową odpowiedź będziemy sprawdzać na oficjalnej stronie UEFA, a trzy osoby, które będą najbliżej celu – sądzicie, że ktoś trafi idealnie? – otrzymają książkę. Typujemy na forum.