Jedną z korespondencji wysyłanych z Kijowa przed finałem Ligi Mistrzów spuentowałem refleksją, że Real Madryt zamienił w swój prywatny plac zabaw rozgrywki, w których o utworzenie dynastii było trudniej niż w jakimkolwiek sporcie drużynowym. Skrupulatnie poprzeglądałem kiedyś mnóstwo tabel dotyczących rozmaitych dyscyplin i nigdzie nie natknąłem się na przypadek, żeby przez 25 edycji nikt nie zdołał obronić trofeum. Zresztą w konkurencjach indywidualnych też nie.
Co przypomniałem sobie dzisiaj, gdy w trakcie dekoracji i po niej, przez kilkadziesiąt minut, w polu karnym na Stadionie Olimpijskim dokazywało sześcioro brzdąców (bodaj, pisałem wtedy tekst pomeczowy). To były dzieci piłkarzy Realu Madryt, rej wodził oczywiście popularny w internecie synek Marcelo. Niektóre z nich już pewnie przyzwyczaiły się, że finał Champions League to taki wieczór, że na samym końcu tata skacze z kolegami na dużej łące tam, a my sobie hasamy tutaj. Szkraby kopały piłkę, kopały plastikową butelkę, goniły się, wszystko jak należy. Skoro dzisiaj ostatnia majowa sobota, to powtarzamy tę samą fajną zabawę, co w majową sobotę poprzedniego roku.
Wciąż mnie madrycka drużyna nie powala na kolana, wciąż przeżywam poznawczy dysonans – dlaczego wyczynu epokowego, niespotykanego od dekad, dokonali akurat piłkarze stosunkowo niespektakularni, tworzący orkiestrę mniej wirtuozerską jak poprzednicy, w rodzaju poprzedniego heynckesowego Bayernu i wiadomej Barcelony?
Zarazem jednak kompletnie nie pojmuję pojękiwań, że Realowi znów sprzyjały ciemne moce, że ich osiągnięcie umniejszają nieszczęścia Salaha, nieszczęścia Kariusa i w ogóle wszystkim rządzi przypadek – tajemna siła jak zwykle biorąca stronę Madrytu.
Nie, bramkarz Liverpoolu nie od dzisiaj uchodzi za słabsze ogniwo, Real dysponuje golkiperem znacznie lepszym. (Nawiasem mówiąc, paradoks ery przesady polega na tym, że jak Karius zbiera potworne cięgi zwane hejtem, tak otrzymuje również dysproporcjonalne wyrazy solidarności, dzięki beznadziejnemu popisowi i jako kozioł ofiarny zyskuje dla wielu kibiców na sympatyczności).
Salahowi współczuję, ale zarazem nie umiem wskazać w Madrycie żadnego zawodnika, którego utrata kardynalnie ujmowałaby drużynie jakości. Z pojedynczego talizmanu się nie wyżyje – gdyby Real miał grać bez Ronaldo, również skrzydłowego ciążącego ku środkowi ataku, to jego ofensywna moc nie rozpłynęłaby się w powietrzu, zresztą portugalski supergwiazdor w półfinałach i finale nie poszalał.
Współczuję również Svenowi Ulreichowi, który zawalił półfinał Bayernowi, ale znów: pilnujący królewskiej bramki Keylor Navas porównywalnych wpadek w rozstrzygających meczach Ligi Mistrzów unika. Po prostu nie popełnia skandalicznych błędów technicznych, to niezbędne do sukcesu w sporcie.
Współczułem Gianluigiemu Buffonowi, który pożegnał się z Champions League w barwach Juve wyrzucony z boiska, ale znów: nie miał racji, rzut karny dla Realu był ewidentny.
Pamiętam też, że w Turynie wykończył gospodarzy Cristiano Ronaldo, który strzelił przewrotką gola fantastycznie akrobatycznego, wymagającego niebotycznej atletyczności – piłkarze Juve autentycznie zgaśli, nigdy wcześniej nie widziałem, żeby zniknęli mentalnie z własnego boiska, to są komandosi, twardziele i zakapiory.
I wiem, że tylko Real trzymał w szatni aż dwóch gwiazdorów, który stać było wiosną w Lidze Mistrzów na gole wbite po przewrotce w arcyważnym momentach – dzisiaj do Ronaldo dołączył Gareth Bale, rezerwowy za 100 mln euro. Wiecie, to się nie zdarza nawet w burżujskiej lidze angielskiej. Żeby wyciągać z bagażnika koło zapasowe za 100 mln euro.
Zmierzam do tego, że niemal wszystkie epizody o kapitalnym wpływie na wynik mają swoje źródło w nieprzyzwoicie szerokiej kadrze utrzymywanej w Realu. Kadrze kosztownej, ale i mądrze skonstruowanej, stabilnej, w obecnych okolicznościach rynkowych złożonej również z piłkarzy o znakomitym stosunku jakości do ceny. Tam brak nie tyle słabego punktu, ile punktu choćby średniomocnego. W desperackim poszukiwaniu jakichkolwiek madryckich wad zwraca się uwagę, że Marcelo niespecjalnie broni – choć można by raczej zauważyć, że baraszkuje w Madrycie lewy obrońca, którego w 99,999 proc. drużyn świata błagaliby o łaskawe przyjęcie roli rozgrywającego. Przy okazji: to jedyny uczestnik LM, który strzelał gola lub asystował w każdej wiosennej rundzie, aż po finał.
Jeszcze raz: to nie kaskada przypadków, po prostu dzieci z bardzo bogatych, luksusowo umeblowanych rezydencji mają fajniejsze place zabaw niż dzieci z domów mniej bogatych, nie aż tak luksusowo urządzonych.