Mundiale są dla mnie jak tabliczka mnożenia, którą nie tyle znamy, ile żyje ona głęboko w nas, wdrukowana od zawsze i na zawsze. Kiedy słyszymy „siedem razy osiem”, nikt nie przeprowadza wszak żadnych obliczeń, żeby dotrzeć do „pięćdziesiąt sześć”, lecz po prostu wie. To dane najbardziej elementarne, istniejące niemal poza świadomością – jak umiejętność oddychania czy rozpoznawanie twarzy rodziców.
Identyczny związek czuję z podstawowymi faktami mundialowymi. Kiedy i gdzie każde mistrzostwa zostały rozegrane, kto wziął złoto, kogo zlał w finale. Gdybym powiedział, że wyrecytuję to wyrwany ze snu w środku nocy, to bym nakłamał, nie doszacował, użył zbyt maleńkich słów. Nie, to sprawy konstytuujące, pozwalające orientować się w czasoprzestrzeni.
Zdaję sobie sprawę, że wypisuję najbanalniejsze oczywistości, że wszyscy zdrowi ludzie ciężko chorują na mundial, ale co innego miałbym wypisywać, skoro za kilkadziesiąt minut wylatuję do Rygi i potem do Moskwy, po futbolowych igrzyskach będę się szlajał przez 35 dni, nic więcej w jaźni mi się obecnie nie mieści? Owszem, jestem psychofanem Ligi Mistrzów, ale… Ona dzieje się na co dzień, widziana z perspektywy kosmicznej maleje do uprzyjemniacza okresu oczekiwania na kolejny mundial. Przetrwaliśmy jakoś minione cztery lata, to teraz nagroda.
Postaram się z rosyjskich stepów, tajg i metropolii w miarę regularnie blogować, choć zasadniczo najwięcej do czytania będę wysyłał do Wyborcza.pl. Teraz tylko zwierzę się, czego chcę tam – poza bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia – doświadczyć.
W XXI wieku byłem korespondentem „Gazety” na wszystkich, wyjąwszy jeden, wielkich turniejach futbolowych – mistrzostwach świata i Europy, obejrzałem też z trybun 12 finałów Ligi Mistrzów. Zaznałem całego bogactwa najpiękniejszej z gier. Od wirtuozerskich popisów Messiego czy Ronaldinho (estetycznie wspanialszego niż Argentyńczyk, ja z tej sekty), przez zjawiskowo zsynchronizowaną współpracę piłkarzy hiszpańskiej kadry czy Barcelony, po szokujące złoto Greków na Euro 2004 czy stambulski triumf Liverpoolu, który do przerwy przegrywał z Milanem 0:3. Ale mam we wspomnieniach wyrwę, która czyni je niekompletnymi. Nigdy mianowicie nie widziałem, jak Polacy wygrywają mecz na mundialu. Ściślej – pokonali USA w 2002 r. i Kostarykę w 2006 r., ale to były ostatki bez znaczenia, odbębnione w rezerwowym składzie, po uprzednim odpadnięciu. Mundiale, jeden z genialniejszych wynalazków ludzkości, kojarzą mi się z biało-czerwoną klapą. Kompletną, podlaną stylem gry wręcz zawstydzającym.
Cel na Rosję jest zatem jasny. Nie tylko przeżyć kolejne wielkie sportowe igrzyska – będąc świadomym kontekstu i zwracając na niego uwagę, nie będąc pożytecznym idiotą Putina – ale jeszcze zobaczyć na własne oczy, jak Polacy wreszcie odnoszą mundialowy triumf. Wreszcie.
Przynajmniej jeden. Ponieważ Adam Nawałka wyprał mi mózg – w końcu słucham go od 55 miesięcy z hakiem – umiem myśleć tylko o najbliższym meczu, próby wychylenia się dalej kończą się umysłowym paraliżem. I zaczynam uciekać w najbezpieczniejsze rejony. Obronnie rzęzić, deklamując: rok 1930, pierwszy mundial, w Urugwaju, wygrywa Urugwaj, w finale…