Miałem niespełna sześć lat, nasi piłkarze bezbramkowo remisowali do przerwy z Peru, a ponieważ wcześniej wykopali 0:0 z Włochami i 0:0 z Kamerunem, któryś z siedzących obok dorosłych rzucił ponuro: „Wiecie, może być tak, że Polska na tym mundialu nie strzeli ani jednego gola”.
Z mistrzostw rozgrywanych w mrocznym roku 1982 pamiętam niewiele, skrawki meczów i chwil nie dłuższych niż mgnienie oka, ale tamta uwaga wryła mi się w pamięć jako bodaj pierwsza w życiu złowroga, prawie apokaliptyczna – mogę przekręcać dzisiaj słowa, które padły, ale emocji i zaschniętego gardła nie przekłamuję, zamarłem przerażony, przybity. Bramka Smolarka była wybawieniem, to prawdopodobnie wówczas dojrzewałem do oczywistej konstatacji, że mundial zasłania resztę świata, wprowadza ją w stan tymczasowego zawieszenia, że niczego bardziej doniosłego człowiek nie doświadcza. Następny turniej, imienia niebłogosławionego Maradony, oglądałem już świadomie i pochłonięty dziecięco maniackim studiowaniem atlasów geograficznych, więc zacząłem wzbierać dodatkowo przekonaniem, iż z powodu futbolowych igrzysk cała ludzkość rzuca w diabły wszystkie inne zajęcia. Tę intuicję przez lata wzmacniały powielane w nieskończoność doniesienia, jakoby przed transmisjami piłkarskimi zasiadała publiczność miliardowa albo wręcz ponadmiliardowa – krążą do dzisiaj, co wynika z ignorancji, głównie nieumiejętności interpretowania podawanych w tabelach liczb, które mają odbiorcę omamić.
To teraz nieważne, przepisuję powyższy akapit z dodatku mundialowego „Gazety” z powodu drużyny Peru. Drużyny Peru, której nawet nie podejrzewałem, że ma dla mnie dzisiaj jeszcze jakiekolwiek znaczenie. Choć wspomnienia odświeżyłem sobie na niedawnym finale Ligi Mistrzów: siadam na trybunie prasowej, pytam sąsiada, skąd się wziął, Alejandro Rozas odpowiada, sam pyta, a ja mu na to rebusem, że jego rodacy grali z nami swój ostatni mecz na MŚ, w 1982 roku. On wtedy recytuje polski skład i mówi, że przed podróżą do Kijowa na lotnisku w Limie żegnał go Guillermo La Rosa, który strzelił honorowego gola Polsce, na 1:5. Nawet wspólne zdjęcie przesyła przez Whatsappa…
No więc przed paroma chwilami oświeciło mnie, że Peru jednak we mnie żyje. Znacie nieodgadnioną metafizykę kibicowania – nagle orientujesz się, że komuś sprzyjasz, decyzja nie jest właściwie aktem wolnej woli, zapada pomimo ciebie, często nie wiadomo dlaczego, zresztą niekiedy zauroczenie rozbłyskuje niemal wbrew tobie, ja to przeżyłem w niezwykłym sezonie 2009/10, gdy jako fan Milanu związałem się emocjonalnie z Interem Mediolan, porwany team spiritem (sorry, nigdy nie znalazłem adekwatnego polskiego tłumaczenia) oraz organizacją gry wykreowanymi przez José Mourinho, znajdującego się wówczas w apogeum swojej menedżerskiej żywotności. A dzisiaj na stadionie moskiewskiego Spartaka byłem z Islandczykami, których uwielbiam za etykę pracy, zespołowość, lodowatą niezłomność.
Aż wreszcie, gdy patrzyłem na kolejny mecz, już spoglądając na ekran w biurze prasowym, zorientowałem się, że zacząłem – znów: znienacka, nieświadomie – życzyć gola Peruwiańczykom, którzy naparzali się z Duńczykami.
Przyznaję się do zaangażowania beztrosko, ponieważ nigdy nie uważałem, że dziennikarz od opisywania fikołków z piłką musi oglądać fikołki bezstronnie, uważam to za niemożliwe, wręcz za aberrację, dziennikarz musi tylko starać się, w miarę możliwości, bezstronnie i uczciwie pisać. Peru we mnie migocze, gdzieś tam w przedsionku zasadniczego mięśnia, prawdopodobnie z powodu strojów – znam wielu rówieśników lub niemal rówieśników, którym wdrukował się w łepetynę czerwony skośny pas przecinający torsy piłkarzy, oryginalny, czyniący koszulkę inną niż wszystkie, dzisiaj ożywiający tamte wrażenia i uruchamiający przez to rozkoszne emocje. U mnie też wydobywa wspomnienia z dzieciństwa, a przecież bycie dorosłym polega na nieustannym powracaniu do dzieciństwa, czytałem na ten temat w siedmiu grubych tomach Prousta, blogował poniekąd i o tym kilka dni temu Okoński, kręcił arcydzieło Welles, bez przerwy uganiamy się za swoimi magdalenkami i różyczkami, nawet ułamek sekundy z tamtym zapachem, smakiem lub widokiem działa jak narkotyk, ośrodek przyjemności szaleje.
Że peruwiańskie pasy silnie na mnie wpływają, zrozumiałem, gdy gambijski sędzia Bakary Papa Gassama podchodził dzisiaj do monitora, by wydać wyrok: karny albo nie karny. Zatweetowałem spontanicznie, napisałem, że VAR jest wspaniały, że uwielbiam ten ceremoniał, gest sędziego, dodatkowe emocje – naszła mnie owa refleksja dopiero teraz, choć spędziliśmy z wideoweryfikacją cały sezon, i w tzw. ekstraklasie, i w lidze włoskiej.
Oczywiście, że dopiero teraz! Mundial wzmaga doznania, a Peru na mundialu wzmaga doznania razy milion, nie widziałem Peru na mundialu od tamtego dnia w 1982 roku, w którym najpierw było posępnie, a następnie zrobiło się wspaniale, więc właśnie dzisiaj przeżyłem świadomie swój pierwszy raz z Peru na mundialu.
Nie przypuszczałem, że Peru jeszcze mnie ruszy – ależ grali! ależ intensywny mecz z Danią! – nie przypuszczałem też, że pokocham VAR, nękały mnie raczej wątpliwości. Choć uznawałem konieczność dopuszczenia tej technologii, to zarazem nie wyobrażałem sobie, jak ma ona nie zniszczyć płynności gry, nie zatruć jej naturalnego rytmu technokratycznym ustalaniem prawdy przez biegłych. A jednak się udało. Nawet wzbogaciło futbol, wniosło kolejny wymiar emocji. Teraz nabrałem przekonania, że przywykniemy, będę z VAR jak stare dobre małżeństwo, na zawsze, wszyscy wkrótce będziemy się sobie dziwić, że żyliśmy w lęku przed zmianą, a nasi przodkowie nie będą w stanie sobie wyobrazić, że kiedykolwiek istniała piłka nożna bez arbitra, który podczas meczu ogląda filmy.