Słuchałem przed chwilą w podziemiach kazańskiego stadionu mundialowej rozgniatającej drużynę recenzji Kamila Glika: według niego Polacy nie dali rady ani fizycznie, ani technicznie, ani taktycznie. Od siebie dodam tylko, że wydał werdykt uniwersalny, można nim okleić każdy występ na MŚ naszych piłkarzy, który obsługiwałem jako korespondent „Gazety”.
Przed poprzednimi niczego sobie nie roiłem, tym razem myliłem się na potęgę. Nie dlatego, że odpadamy już w fazie grupowej – taką ewentualność uważałem za realną, w ultraoptymistycznych okrzykach słyszałem głównie ignorancję, zastępowanie rozpoznania rywali wielkopańskim przeświadczeniem, że skoro ich nazwy brzmią egzotycznie, to przyślą patałachów. Nie, myliłem się na potęgę z innego powodu – byłem mianowicie przekonany, że nawet jeśli Polacy przegrają, to zostawią po sobie niezłe wrażenie. Że zademonstrują wszystko lub prawie wszystko, na co ich stać. Że wreszcie doświadczę polskiego mundialu na więcej niż zero.
Nie udało się, najbliższe dwie godziny poświęcę na sporządzenie wstępnej analizy, którą o świcie opublikuję na naszym portalu. A potem powrót do Soczi i przygotowanie do jednej z najdziwniejszych podróży w życiu – spędzę 18 godzin w pociągu do Wołgogradu, by obejrzeć tam z trybun mecz bez znaczenia, w gruncie rzeczy towarzyski, podczas którego zamierzam żałować, że nie oglądam, choćby w telewizji, jak tłuką się o awans Senegal z Kolumbią.