Rosyjski mundial jedynie przypomina, że piłka nożna bywa zbyt ważna, aż do przekroczenia granicy zwyrodnienia. A polskiemu hejtowi, choć przeszkadza on wielu ludziom o normalnej wrażliwości, daleko do światowej czołówki.
Bodaj najmocniejsze świadectwo w kwestii kibicowania dał przy okazji mistrzostw Hernán Dario Gómez, który uczestniczy w nich po raz piąty – w 1990 i 1994 r. był asystentem selekcjonera reprezentacji Kolumbii, w 1998 r. awansował na głównego szefa, w 2002 r. samodzielnie zaprojektował bezprecedensowy awans Ekwadoru, w 2018 r. dzięki niemu debiutuje w turnieju Panama. Trzy epoki, trzy kraje, trzy kompletnie odmienne doświadczenia, choć zawsze związane z eksplozją entuzjazmu wokół drużyny.
Mundial numer dwa kojarzy mu się z najbardziej potwornym momentem w życiu. Leciała wtedy Kolumbia po złoto, natchniona doskonałymi eliminacjami i namaszczona przez Pelego. Gómez wspomina, że odurzeni komplementami członkowie reprezentacji żyli w kłamstwie, jako przedstawiciele kraju bez dorobku na MŚ nie mieli pojęcia, czy i jakie popełniają błędy, wychodzili na boisko obciążeni presją nie do wytrzymania. Odpadli w fazie grupowej, a po powrocie do kraju zalał ich ocean wściekłości, agresji i nienawiści – wysłuchiwali obelg, ilekroć wyszli na ulicę, z dnia na dzień robiło się coraz bardziej toksycznie, aż pewnej nocy (dochodziła trzecia) obecny trener Panamy odebrał telefon i usłyszał od narzeczonej Andrésa Escobara, że piłkarz został zamordowany. Za wbicie na MŚ samobója, przed śmiercią napastnik przy każdym strzale z pistoletu powtarzał słowo „gol”.
Scena znana i opisana, obecność w Rosji Gómeza i jego zwierzenia dla trenerskiej platformy The Coaches’ Voice przypominają tylko, że realna. To wydarzyło się naprawdę, piłkarz został zabity, ponieważ zawalił mecz – najtragiczniejszy wokółmundialowy epizod w dziejach.
Zszokowany kolumbijski trener chciał nawet uciec z kraju, ale po latach przekonał się, że gdzie indziej ludzie też z powodu futbolu tracą poczucie przyzwoitości. Zanim nauczył Ekwadorczyków kochać swoją drużynę narodową, jego piłkarze wysłuchiwali głównie obelg, wyszydzano ich na ulicach, przed meczami, nawet z trybun, zanim jeszcze zaczęli w meczu przegrywać. To samo działo się w Panamie – choć oczywiście nigdzie już nikt nie posunął się do zbrodni.
Budzące grozę wspomnienia ożyły podczas rosyjskiego mundialu, gdy rodacy zaczęli grozić śmiercią Carlosowi Sanchezowi. Bo zatrzymał ręką strzał Shinjiego Kagawy już po trzech minutach gry na mundialu, sprokurował rzut karny i wyleciał z czerwoną kartką, zasadniczo przyczynił się do porażki Kolumbii z Japonią. Koledzy się z nim solidaryzowali, trener Jose Pekerman informował, że piłkarz jest przerażony, drużyna zadedykowała mu zwycięstwo 3:0 nad Polską. „Jeśli Escobar zginął za samobója, to Sancheza trzeba nie tylko zabić, ale jeszcze nasikać na zwłoki” – brzmiał jeden z wielu komentarzy, który cytuję targany wątpliwościami, czy powinienem.
Postanowiłem go jednak przywołać, bo reakcje kibiców z całego świata na mundialowe niepowodzenia śledzę, słysząc głosy polskie. Nierzadko również przepojone frustracją i gniewem na piłkarzy, obelżywe, niezasługujące na uwagę. I na tyle agresywne czy nienawistne, że wywołują do odpowiedzi kibiców lub niekibiców umiarkowanych, którzy przedstawiają Polaków jako nację wyjątkowo niezdolną do godnego zaakceptowania porażki.
Nie mają racji. Gdybyśmy się negatywnie wyróżniali, na świecie byłoby trochę zdrowiej i przyjemniej. Niestety, przegrywać nie umieją także inni. I to nie umieją nawet bardziej niż Polacy. Po finale Ligi Mistrzów potworności spadły na nieszczęsnego bramkarza Lorisa Kariusa, a po ubiegłotygodniowej klęsce Argentyny z Chorwacją – na bramkarza Willy’ego Caballero, mógłbym zresztą wymienić znacznie więcej nazwisk, bo mundial wywołuje trujące emocje w stężeniu ekstremalnym, ludzie ewidentnie czują się porażkami osobiście dotknięci, traktują je wręcz jak hańbę dla całego kraju. Piłkarze stanowią grupę społeczną czy branżę szczególnie narażoną na krytykę bezpardonową, notorycznie sprowadzaną do wulgarnego wyzwiska, ustępując pod tym względem chyba jedynie politykom. Tyle że ci ostatni pełnią funkcje publiczne, są wybierani i opłacani z budżetu państwa, z definicji podlegają stałemu osądowi, a przede wszystkim silnie wpływają na nasze życie – tymczasem członkowie futbolowej drużyny narodowej reprezentują kraj dlatego, że są najlepsi, gdyby ich miejsce zajęli inni, to rezultat uzyskaliby prawdopodobnie jeszcze gorszy.
Ludzie czują się jednak uprawnieni, by po porażkach brać na nich odwet. Zamiast po prostu cieszyć się, gdy drużyna wygrywa, i martwić, gdy przegrywa, unoszą się na poziom emocji sugerujący, iż wyniki przesądzają o ich ogólnym nastroju, satysfakcji z życia, decyzji, czy sklasyfikować kopiących w imieniu narodu delikwentów jako narodowych bohaterów, czy jako zdrajców. Im dłużej to obserwuję, tym bardziej podejrzanie brzmi mi słynna sentencja Billa Shankly’ego, który oznajmił: „Niektórzy sądzą, że piłka nożna to sprawa życia i śmierci. Zapewniam was, że to coś znacznie poważniejszego”. Jerzy Pilch powiedział mi kiedyś, że „to jedna z tych celnych fraz, które bardzo trudno skomentować, bo zawierają w sobie już wszystko i można je wyłącznie rozcieńczać”. Pięknie, słusznie i dowcipnie, efektowna hiperbola literata wzmacnia efektowną hiperbolę trenera, problem pojawia się dopiero wtedy, gdy kibice zachowują się, jakby myśl podaną przez Shankly’ego traktowali serio. Jakby nie pojmowali, że piłka nożna, owszem, ekscytuje i dostarcza estetycznych wzruszeń, ale to jednak tylko rozrywka; przegraną (cudzą) na boisku traktować jak tragedię mogą jedynie ludzie, którym los oszczędził prawdziwych tragedii; przykładanie do 0:2 albo 0:5 nadmiernej wagi niemal ubliża wszystkim tym, którzy zetknęli się z potwornościami, panie Shankly, istotnie bliskimi śmierci.
Polacy niczym się tu nie wyróżniają, pojękiwania nadwiślańskich tępicieli hejtu (skądinąd całkowicie zrozumiałe) wynoszące naszych nienawistników na światowy szczyt wynikają z ich niewiedzy, jak jest gdzie indziej, ale to chyba wcale nie cieszy, narodowość patologicznej nieumiejętności zniesienia porażki nie ma znaczenia, nie chcielibyśmy istnienia żadnej, także aborygeńskiej czy kamczackiej. W każdym razie im bardziej widzę, że z wiekiem piłka nożna w ogóle nie przestaje mnie rajcować, tym bardziej mam ochotę przekonywać, że to błahostka, duperela nawet, zainwestujcie, ludzie, swoją złą i dobrą energię w coś sensowniejszego. A teraz, gdy Kolumbia awansowała do 1/8 finału, zastanawiam się, jak fanatycy, którzy chcieli Carlosa Sancheza zabijać za samobója, świętowaliby jego gola, który dałby medal mundialu.