Wyznanie osobiste: kiedy potentaci zaczynają padać jak muchy, korespondenci mundialowi korzystają w sensie przyziemnie praktycznym: otóż większość wysłanników z krajów najliczniej reprezentowanych wyjeżdża, więc na trybunach dziennikarskich robi się przestronnie, nawet na szlagierach zawsze siedzę przy pulpicie, a nie na normalnym krzesełku – co dla piszących relację w trakcie meczu ma fundamentalne znaczenie, i ze względu na komfort stukania w klawiaturę, i dlatego, że możesz zerknąć w monitor, by zanalizować powtórkę kontrowersyjnego lub rozstrzygającego epizodu. W biurach prasowych zresztą też się rozluźnia, w dodatku tam i wokół stadionów otaczają cię ludzie inni niż zwykle, już tylko przez to ciekawsi. Sensacyjne rozstrzygnięcia lubię więc podwójnie, wiedziony nie tylko normalnym kibicowskim upodobaniem do oglądania wydarzeń zaskakujących czy dzikiej radości tych, którzy zwykle przegrywają.
Zaobserwowałem to zjawisko już podczas Euro 2004, gdzie kontynentalne potęgi kładły się jedna za drugą, aż półfinał obsadzili piłkarze z krajów średnich (Holandia) i małych (Grecja, Portugalia, Czechy) – małych i średnich w sensie ludnościowym, co poniekąd przekłada się na liczebność kontyngentu medialnego. Tamten klimat, pustkę ziejącą w sektorze prasowym, poczułem znów w Niżnym Nowogrodzie, gdzie w piątek patrzyłem na piłkarzy Urugwaju uprawiających sabotaż w meczu z Francją. W pobliżu znów było mnóstwo wolnych miejsc.
A potem „Canarinhos” nie uporali się z Belgią – choć wcale nie grali źle, 52 kontakty z piłką we wrogim polu karnym to ich rekordowy wynik w minionych 52 latach (taki wycinek przeszłości obejmują dostępne statystyki) – i skojarzenia z sensacją wszech czasów na mistrzostwach kontynentu stały się dojmujące. Skoro po raz pierwszy w historii w półfinałach nie ma Brazylii, Niemiec i Argentyny, skoro generalnie odpadli już zdobywcy 18 z 20 mundialowych złot, to przesuwa się nam przed oczami mundial również będący mocnym kandydatem na najbardziej sensacyjny w dziejach. Na trybunach zrobi się luźno.
Oglądamy zatem mecze w osłupieniu, niestandardowość przebiegu wydarzeń przyjemnie podrażnia mózgownicę, zaintrygowani usiłujemy wykryć jakiekolwiek reguły rządzące turniejem, podglądamy ekstazę zwycięzców i rozpacz pokonanych, dzieje się mnóstwo – aż po granice naszych możliwości percepcyjnych. Anglicy nauczyli się strzelać karne, a ich bramkarz Jordan Pickford wpadł na to, by zapisać sobie na bidonie, w który róg zwykli uderzać rywale! Niemcy przepadli w fazie grupowej, a trener Joachim Lów okazuje się zdolny do schrzanienia przygotowań! Obśmiewany Igor Akinfiejew umie bronić jedenastki na arenie międzynarodowej i jednak postanowił, przynajmniej w jednej prestiżowej konkurencji, rzucić wyzwanie Jaszynowi! Romelu Lukaku nie tylko przytłacza fizycznością, ale drybluje, rozprowadza i asystuje przy golu bez dotykania piłki! Yerry Mina z niezdary w Barcelonie jako Kolumbijczyk przeistacza się w obrońcę niemal monumentalnego! Można by długo kontynuować wyliczankę, idzie omdleć od nadmiaru wrażeń, tylko ów przeklęty Meksyk kopie jak nigdy, by w 1/8 finału przerżnąć jak zawsze. Fascynujący mundial.
I tylko czasem kołacze się pytanie, czy to jest także dobry mundial. Czy to jest ładny mundial. Pod względem sportowym oczywiście.
Werbalizuję wątpliwość przepojony bojaźnią wynikającą ze świadomości, iż dopuszczam się herezji, nawet ton nieśmiałej sugestii grozi tutaj obrazą kibicowskich uczuć. Mundial to wszak spektakl relikwia, spada nam z nieba raz na cztery lata, śpieszmy się go kochać, gdyż tak szybko odchodzi, dziecięco się nim zachwycać to prawie moralny obowiązek. Ale pytanie zadaję, choćby w tym szlachetnym celu, byśmy – byście – mogli stanąć w obronie mundialu, jeszcze bardziej uzmysłowić sobie jego wspaniałość.
Nie chcę badać intensywności gry, nie sprawdzam liczby sprintów i stoczonych przez piłkarzy pojedynków, nie zaglądam w statystyki pokonanych kilometrów – omijam parametry używane przez fachowców do oszacowania ogólnej jakości gry, ponieważ trudno tu uzgodnić powszechnie akceptowane kryteria, poza tym futbol reprezentacyjny musi ustępować klubowemu, choćby z powodu mnogości jednostek treningowych poświęconych na synchronizowanie gry w Realach, Barcelonach czy Juventusach. Chcesz Ligi Mistrzów, to odpal sobie Ligę Mistrzów, mundial oferuje inne atrakcje.
Zgodzimy się jednak chyba, że wolimy akcje wyreżyserowane i precyzyjnie wykonane, niż złożone z krzywych kopnięć, przypadkowych odbić, zagrań bez sensu. Lepszy udany drybling niż rajd przerwany faulem. Nie podnoszą sportowej wartości widowiska grube wpadki bramkarza. Ładniejsza parabola lotu piłki misternie podkręconej przez Coutinho niż rykoszet, który antybohaterem polskiego meczu z Senegalem uczynił Thiago Cionka, czy swojak Aziza Bouhaddouza. Perfekcyjny kontratak Belgów, który przeszył Japonię, pieści zmysły przyjemniej niż gol zrodzony z chaosu. Dostrzeganie plusów u wygrywającego przynosi więcej satysfakcji niż kłujące w oczy minusy u przegrywającego. Pewnie zgodzimy się również, że piłka nożna potrzebuje harmonii, kompozycji ruchu – statyczność rzutów rożnych, wolnych (nie mówię o cudownych strzałach w okienko) i karnych wzbogaca przedstawienie, lecz zastąpienie nimi natarć złożonych z kombinacji podań, dłuższej lub krótszej, nie wyszłoby futbolowi na zdrowie.
Spodziewacie się już pewnie, do czego zmierzam, a ja zamierzam dowodzić, że przybrało to większą skalę, niż się spodziewacie. Kulminacja nastąpiła w przywoływany piątek, gdy ożyły wspomnienia z Euro 2004 – najpierw ujrzeliśmy, jak wysławiany za maestrię defensywną Urugwaj w drugim meczu z rzędu zachowuje się naiwnie, gdy rywal zechciał wbić mu gola po stałym fragmencie gry; następnie maślane ręce wystawił do piłki bramkarz Fernando Muslera; wreszcie nieszczęście na Brazylię zaczął sprowadzać koszmarnym samobójem Fernandinho (w porywającym skądinąd ćwierćfinale z Belgią). Skandaliczne duże nagromadzenie zdarzeń na „nie”.
I na rosyjskim mundialu wcale nie wyjątkowe. Zsumujmy.
Padło aż 11 goli samobójczych – więcej niż kiedykolwiek na MŚ, a przecież samobój to samo zło, zamiast wyłaniać czyjąś skłaniającą do oklasków zasługę wyłania czyjąś wywołującą współczucie winę, gorszy jest niż rzępolenie na skrzypcach albo chamski błąd ortograficzny, brrr. Dopisek: nie wliczamy do czarnej listy wspomnianej pomyłki golkipera z Urugwaju, choć powinniśmy, on w żadnym razie nie wyrządził sobie krzywdy z powodu kunsztu uderzającego z dystansu Antoine’a Griezmanna. (Liczba samobójów na poprzednich turniejach, wszystkich za mojego świadomego życia: 5, 2, 3, 6, 1, 0, 2, 1).
Aż 20 bramek zdobyto dzięki rzutom karnym – rekord w liczbie podyktowanych ustanowili sędziowie już w fazie grupowej, było ich bowiem 24, o sześć więcej niż dotychczas w jakimkolwiek całym (!) turnieju, tymczasem jedenastki, wyjąwszy uruchamiające odrębne emocje serie podogrywkowe, to jednak element mniej wzniosły niż porządna akcja czy kunsztowne uderzenie z dystansu, woleja czy półobrotu.
Stałe fragmenty gry zwieńczone bramką biją uczestnicy turnieju na potęgę. One owszem, bywają wciągające i sławimy je jako bezcenne, ale powinny być jednak domieszką, nie esencją, a nadużywające ich drużyny oskarżamy czasem o niezdolność do wymyślenia czegoś ambitniejszego, jak Polskę, która jedyne gole wbiła właśnie dzięki kopnięciom leżącej na głowę Krychowiaka i nogę Bednarka. Niestety, nie tylko nasi piłkarze byli tu czynni, w fazie grupowej dzięki rzutom karnym, wolnym, rożnym i autowym padło horrendalne 43 proc goli., przy wskaźniku z poprzednich MŚ sięgającym ledwie 28 proc. Połowa zespołów zdobyła w ten sposób co najmniej połowę bramek, ponieważ inaczej niespecjalnie umieją, a kiedy gubią piłkę, głęboko się cofają, żeby również przeciwnikowi wybić z głowy tworzenie czegoś wyrafinowanego. Dlatego obrońca John Stones okazji strzeleckich definiowanych jako czyste miał więcej niż Leo Messi…
Aż nazbyt idealnie wkomponowuje się w naszkicowany krajobraz lider klasyfikacji najskuteczniejszych Harry Kane, który trzy z sześciu goli załadował z jedenastek, a czwartego mimowolnie, nieświadomy, że piłka fartownie odbija mu się od pięty. Zresztą wicelider Cristiano Ronaldo również, na trzy czwarte jego snajperskiego dorobku składają się: karny, błąd Davida De Gei, wolny. W czołówce tylko Romelu Lukaku, na razie wysunięty atakujący numer jeden w Rosji, strzela i asystuje w sposób urozmaicony. A najbardziej symptomatyczny zdaje się przypadek Marcusa Berga, który strzelał 16 razy, więcej niż ktokolwiek inny wśród środkowych napastników na MŚ, sześciokrotnie piłka zmierzała w światło bramki, ale w siatce nie wylądowała ani razu. Szwed się oczywiście nie przejmował, tylko skupiał na bieganiu do upadłego i pracy łokciami, ewentualnie przypominał z zadowoleniem, że wywalczył, a jakże, rzut karny.
Jeśli tendencja zostanie utrzymana i złotego buta wręczymy Kane’owi, poznamy mundialowego króla strzelców, jakiego ludzkość nie widziała (jego gole piąty i szósty padły po rzutach rożnych!). Co oczywiście nie obniża noty za występ na MŚ angielskiemu napastnikowi, przydatnemu i aktywnemu również daleko poza wrogim polem karnym, ale adekwatnie podsumowuje charakterystykę turnieju: piłkarze kreują niewiele zapierających dech bramkowych kombinacji, polegają natomiast na niespotykanym odsetku samobójów oraz stałych fragmentów gry. Rozmnożyły się nawet mecze, w których o wynikach nie rozstrzyga nic innego: Urugwaj – Francja, Kolumbia – Anglia, Rosja – Hiszpania, Polska – Japonia, Anglia – Tunezja (2:1, dwa rogi i karny), Meksyk – Szwecja, Korea Płd. – Szwecja, Kostaryka – Serbia, Francja – Australia (2:1, dwa karne i samobój) Chorwacja – Nigeria czy Maroko – Iran. Mnóstwo tego. Jeszcze jeden powód, by obwoływać rosyjski mundial innym niż wszystkie.
Innym, czyli niespektakularnym, może wręcz brzydkim. Wysypane wyżej statystyki i konkretne incydenty ilustrują coraz silniej dokuczające mi wrażenie, że różnokolorowe perełki: akcja Luisa Suáreza z Edinsonem Cavanim w 1/8 finału z Portugalią, solowe loty w kosmos Kyliana Mbappé, kilka klejnotów podarowanym nam przez Belgię (urokliwie wyłamuje się z turniejowej przeciętności) czy wymiany ciosów jak hiszpańsko-portugalska z drugiego dnia rywalizacji – nikną w ogólnej szarości. A chwaloną drużynę Roberta Martíneza otacza tłumek drużyn do zapomnienia, jak Rosja czy Szwecja, albo niemiłosiernie pragmatycznych, jak Francja (kolejny pretendent do tytułu króla strzelców, Griezmann: karny, karny, koszmarny eksces bramkarza). Potentaci odpadali wcześnie lub nie przekonywali/przekonują, najładniejsze wrażenie zostawili po sobie mali wyproszeni w fazie grupowej (Maroko, Iran, Peru, nawet Kostaryka) oraz Brazylia (upieram się, że w piątek grała z Belgią więcej niż przyzwoicie, nieprzyzwoicie tylko pudłowała i jeszcze miała pecha zetknąć się z bramkarzem ośmiornicą Thibautem Courtoisem). Trzeba wyławiać drobiazgi.
Pozostaje oczywiście jeszcze wątpliwość natury etycznej, artykułowana na wstępie obawa, czy uroda mundialu nie zawiera się w definicji mundialu, czy nie jest on doskonały zawsze, nie został nam dany wyłącznie w celu wyrażania zachwytu, jak wschód słońca w górach, proza Czechowa czy jajko na miękko. Niniejszą analizę należałoby wówczas wymazać, z internetu oraz pamięci. Nie wypadałoby nigdy insynuować, że jakiekolwiek mistrzostwa były lub są niewyględne, turniej stanowiący pochwałę brzydoty i premiujący brzydotę musielibyśmy z wdzięcznością zaakceptować jako aktualny stan mundialowego ducha, a jeśli kogoś skręca od ochoty, by turnieje hierarchizować, to niech hierarchizuje tylko najlepsze (choć ich istnienie sugeruje istnienie najgorszych…), niech się publicznie dzieli jedynie ścisłą czołówką rankingu.
W mojej tabeli królowałyby igrzyska dawniejsze, jednak chciałem uroczyście i z głębi serca przysiąc, że zadaję powyższe pytania z szacunku i miłości do poddawanego ocenie delikwenta, po prostu mi zależy. No i się emocjonuję, mundialowej dramaturgii nie brakuje niczego, wprost przeciwnie, dzieje się w Rosji ponad wyporność nawet wytrenowanego kibica. Aż do ostatniego tchnienia ostatniego meczu zamierzam zatem rozsiadać się na przestronnej trybunie prasowej jak panisko, jak podczas słynnego, chyba mojego ulubionego, obfitującego w swoiste doznania Euro 2004. Będę się gapił cielęco rozanielony, przyjmując wszystko, co podadzą.