Żaden mecz na rosyjskim turnieju – naprawdę, nie sposób znaleźć żadnej innej pary – nie uzmysłowiłby mi silniej, jak radykalnie zmienił się świat, w którym żyję.
Kiedy poprzednio patrzyłem, jak na MŚ tłuką się Belgia z Francją, trwał rok 1986, dla mojej futbolowej szajby bodaj najważniejszy, z mundialem maradońskim jako mitem założycielskim, do którego od tamtej pory porównuję wszystkie inne turnieje ze świadomością, że żaden nie ma szans.
No więc spotkali się wówczas tegoroczni półfinaliści, żeby zagrać o brąz. I wszystko było jeszcze klarowne i proste. Belgowie dzielili się co najwyżej na Flamandów i Walonów, za najbardziej odmiennego uchodził świetny rozgrywający Enzo Scifo – choć urodził się w swojskim La Louvire, to z małżeństwa imigrantów z Sycylii (we włoskiej Wikipedii do teraz figuruje jako Vincenzo). Etniczną jednolitość Francji również naruszała jedynie domieszka różnorodności – w osobach pomocnika Jeana Tigany, który przyszedł na świat w Bamako, dzisiaj stolicy Mali, wówczas leżącego w podporządkowanym Paryżowi Sudanie Francuskim, oraz Luisa Fernándeza pochodzącego z hiszpańskiej Tarify. Drobiazgi, ledwie jeden niebiały na 44 piłkarzy.
Od tamtej pory proporcje może całkiem się nie odwróciły, ale w tym kierunku ewoluują. Zawodnicy bezpośrednio lub niebezpośrednio związani z innymi miejscami na Ziemi niż reprezentowany na mundialu kraj (lustrowałem tylko do rodziców, dziadków już nie) stanowią 53 proc. kadry belgijskiej i 70 proc. francuskiej. Namalowałem ten krajobraz w większym gazetowym tekście – duża frajda z pisania, lubię temat – ale obraz działa mocniej niż słowo, niech więc przemówi zdjęcie, tak wyglądały drużyny belgijska i francuska z mojego dzieciństwa, niemożliwa jednolitość:
Jak wyglądają ekipy trenerów Roberta Martíneza i Didiera Deschampsa obecnie, doskonale wiecie, nierdzennych mieszkańców Europy – tamtego przymiotnika używam z przymrużeniem oka – rekrutują obie reprezentacje w nawet większym odsetku niż taki, który odzwierciedlałby multikulturową mozaikę społeczeństw. A ci na boisku odgrywają rolę zasadniczą, przywódczą, absolutnie fundamentalną. Spójrzmy zwłaszcza na Francję: o półfinałowym zwycięstwie rozstrzygnął Samuel Umtiti, urodzony w kameruńskiej stolicy Yaoundé; w ćwierćfinale Urugwaj rozbroił Rafaël Varane, którego ojciec przyleciał do Europy z Martyniki; w 1/8 finału Argentynę rozebrał na cząstki elementarne zjawiskowy Kylian Mbappé, syn Kameruńczyka Wilfriedo i Algierki Fayzy; najwięcej goli strzela i najczęściej asystuje Antoine Griezmann, w którego żyłach buzuje mieszanka krwi portugalsko-niemiecka; monsieur N’Golo Kante, czołowy mundialowy przodownik pracy i odzyskiwacz piłki (48 razy, mundialowy rekordzista), wziął się od imigrantów z Mali; wspólnie z nim środek pola patroluje Paul Pogba, którego starsi bracia bliźniacy urodzili się jeszcze w Gwinei, jeden z nich gra nawet w tamtejszej kadrze. Tylko jedną francuską bramkę na rosyjskim turnieju zdobył piłkarz całkowicie wrośnięty we francuskie terytorium (Benjamin Pavard, w miasteczku Jeumont wiszą teraz setki plakatów z jego podobizną), jeśli pozostali liczebnie stanowią 70 proc. francuskich zasobów kadrowych, to dla francuskiego wyniku zasługują się w 90 proc., inna Francja już zwyczajnie nie istnieje.
A jak wnikniemy w losy jednostek, to poznamy mnóstwo pociągających, czasami nawet fascynujących historii. Historii rzadko zresztą opisujących wewnętrzne zmagania ludzi z tożsamościowymi dylematami, częściej nie ma tu żadnych wątpliwości – choć taki np. Umtiti, który stuknął gola Belgom, urodził się we wspomnianym Yaoundé, to ani przez moment nie wahał się, kogo reprezentować. Odwiedzał go w domu legendarny kameruński napastnik Roger Milla, namawiał na grę dla kraju pochodzenia i piłkarza, i mamę, i brata, tłumaczył młodemu, że jeśli wybierze reprezentację trójkolorowych, nigdy nie zdoła wystąpić na mundialu (że niby za słaby, nie zechcą go), a młody Samuel uparcie powtarzał: „Kamerun nie jest dla mnie żadną opcją, chcę grać dla Francji i nie zmienię zdania tylko dlatego, że nie dostałem powołania”. Bo z Afryki wyjechał jako dwulatek, dorastał gdzie indziej, jest chłopakiem z Lyonu, wychowankiem tamtejszego klubu.
Powyginanych drzew genealogicznych wyrasta w Europie coraz więcej, szumią już niemal wszędzie, znikają okolice jednorodne, bałkańskimi uchodźcami wojennymi stoi Szwajcaria, załamani klęską Niemcy nagle zauważyli tureckie pochodzenie Mesuta Özila (zauważyli po 92 meczach, wcześniej Angela Merkel wskazywała go jako symbol udanej integracji, inna sprawa, że swoje nabroił), dla drużyny narodowej Danii gola strzela piłkarz ze słowem „Yurary” na plecach, czyli Yussuf Yurary Poulsen – chłopak od (nieżyjącego już) tanzańskiego ojca, mógł grać też dla Tanzanii. My, Polacy, coraz bardziej się od reszty kontynentu odróżniamy, ale zmiana nadciąga nieunikniona, to jasne jak Słońce, zresztą niewiele brakowało, by trener Adam Nawałka poza Thiago Cionkiem zabrał na mundial Tarasa Romańczuka, co zresztą wiernie odbijałoby nadwiślańską rzeczywistość, skoro sąsiadów ze wschodu przyciągnęliśmy już ponoć dwa miliony. Doprawdy, MŚ 1986 to odległa epoka, schowana za siedemdziesięcioma górami i siedemdziesięcioma lasami, nabrałem wątpliwości, czy jej w szczenięctwie aby nie wyśniłem.
Tym dziwniejsze, że nadal się różnorodnością aż tak zajmujemy, nadal – jak podczas słynnego lata ’98 – aż tak zauważamy, że francuski medal mundialu ma kolor postkolonialny, nie zobojętnieliśmy na zjawiska, które stały się przecież wszechobecne. I to nie tylko my – ja – czyli Polacy, ale wszelkie inne nacje, o międzykontynentalnej mozaikowości wtorkowych półfinalistów rozpisywano się w zatrzęsieniu innych języków, migotały nią tytuły, zdjęcia, całe internetowe portale. Klimat zmienił się dawno temu, a rozsłonecznione, upalne popołudnie wciąż przyjmowane jest, jakby era lodowcowa była wczoraj.
Rozmyślam o tym, gdy zaglądam w życie rodzinne piłkarzy o pokręconej tożsamości. Dowiaduję się, że Axel Witsel – z ojca z Martyniki, gra dla Belgii, mógłby reprezentować Francję – związał się Rafaellą Szabo, pół Rumunką, pół Węgierką, oboje po pięciu latach w Rosji przenieśli się Chin. Kim będą ich dzieci (mają dwójkę)? Jak zdefiniuje siebie córka, którą Griezmann – Francuz z pochodzącego z Niemiec ojca i pochodzącej z Portugalii matki – wychowuje z Eriką Chopereną, rodowitą Baskijką? I wreszcie Adnan Januzaj, spróbujcie się nie pogubić – on gra i urodził się w Belgii, mamę ma z Kosowa, tatę z Albanii (ponoć nakłaniał syna, by grał dla tej drużyny), babcię z Serbii, dziadka z Turcji, a jego narzeczona to urodzona w Londynie częściowo Irlandka, a częściowo cypryjska Greczynka. Serio, potomkowie tej pary będą potrzebowali już wyższej wyobraźni przestrzennej, żeby cokolwiek pojąć.
Wiem, że geny krążą nie tylko w futbolu, ale odnoszę wrażenie, że w futbolu z powodu jego wszechogarniającej kosmopolityczności krążą intensywniej, futbol czy w ogóle sport jest jak laboratorium, wyprzedza inne branże i społeczności, wyjątkowo szybko obala kolejne bariery, krótko mówiąc – przepowiada przyszłość. Pozwala już dzisiaj zobaczyć, jak poplączemy się totalnie, jak niczyjej tożsamości nie będziemy ustalać z zewnątrz, pozostanie nam jedynie każdą konkretną osobę zapytać, kim się czuje.