Jerzy Brzęczek. Jak nie przegrać wszystkiego

reprezentacja Polski, Jerzy Brzęczek

Im głębiej wniknie się w szczegóły korupcyjnej przeszłości Andrzeja Woźniaka, tym bardziej zrozumiały jest opór, jaki budzi zatrudnienie go w sztabie trenerskim reprezentacji Polski. Były bramkarz nie został skazany za incydent, lecz łapówkarstwo notoryczne, skutkujące fałszowaniem całych rozgrywek. Dobrze, że sprawa wywołuje kontrowersje, że w ogóle o niej dyskutujemy, ponieważ przez bezmiar korupcyjnej zarazy zachorowaliśmy na znieczulicę, nie zadajemy nawet elementarnych pytań. Na przykład: jeśli nie będziemy wykluczać z kadry skorumpowanych, to czy istnieje w ogóle przestępstwo czyniące zawodnika niegodnym reprezentowania kraju?

Zarazem jednak nie dzieje się nic przełomowego. Od lat jednym z liderów drużyny narodowej pozostaje Łukasz Piszczek, który również przyznał się do popełnienia sportowej zbrodni. I znów: najbardziej bolą detale. Piłkarz konsekwentnie bagatelizował w wywiadach swoją rolę w ustawianiu meczu i dopiero z wyjaśnień złożonych prokuratorowi dowiedzieliśmy się, że uczestniczył w naradzie w mieszkaniu kolegi z zespołu, na którym planowano oszustwo, a potem w sprawę „wtajemniczał” innego kolegę, na spotkaniu nieobecnego; że był wśród pięciu organizatorów przekrętu, że zaprosiła go starszyzna drużyny jako jedynego młodego. Słowem, ci, którzy nie życzą sobie w reprezentacji Woźniaka, powinni dyskwalifikować również Piszczka. A obecność obu nawet lepiej odzwierciedla prawdę o polskim futbolu…

Mimo to zaskakuje, że Boniek – on też zdobywał mistrzostwo Polski w nieciekawych okolicznościach – na Woźniaka się zgodził. Prezes PZPN i tak podejmuje olbrzymie ryzyko, w dodatku podejmuje je w momencie krytycznym. W klęskowym na razie roku 2018 można przegrać daleko więcej niż mundial.

Po rozstaniu z Adamem Nawałką prezes PZPN oznajmił, że nowy selekcjoner reprezentacji musi znać kilka języków. Skoro postawił na takiego, który mówi m.in. po polsku – zapewne chciał inaczej, ale znaleźć odpowiedniego obcokrajowca nie zdołał – to musiał wywołać kontrowersje, wątpliwości, niedosyt, niepewność, nawet strach. Wyborem każdego z rodzimych szkoleniowców by wywołał. Nawet gdyby nominował kogoś bardziej „utytułowanego” niż Jerzy Brzęczek, to różnica w reakcjach byłaby mikroskopijna. Sorry, taki mamy klimat. Tzw. ekstraklasa trenerami pomiata, właściwie nie pozwalając ustalić, kto się nadaje, a kto kompletnie nie.

Argumenty przeciw bywają absurdalne. Skoro nowy selekcjoner jest wujkiem Jakuba Błaszczykowskiego, który nie ze wszystkimi w kadrze się lubi, więc nieuchronnie wywoła konflikt, a wojnę domową wręcz się przepowiadało; skoro Brzęczek w średnich klubach kopał i średnie prowadził, to nie będzie autorytetem. Można w ten sposób obalić miażdżącą większość kandydatów do trenowania czegokolwiek, nawet Niko Kovac w Bayernie niech się nie ośmieli odezwać zbyt głośno do pana Roberta Lewandowskiego. Pada jednak również mnóstwo zarzutów sensownych, wśród których wyróżniłbym ten o braku jakiegokolwiek doświadczenia związanego z kierowaniem reprezentacją – Nawałka wielokrotnie podkreślał, ile zawdzięcza czasowi spędzonemu w sztabie Leo Beenhakkera, a jego następca nie terminował u nikogo, do wszystkiego musi się przyuczyć sam, na stanowisku szefa wszystkich szefów.

A moment nastał, powtórzmy, nie tyle trudny, ile krytyczny.

Jakiś czas temu reprezentacja Polski po spadnięciu na historyczne dno (ósma dziesiątka rankingu FIFA) znienacka wystrzeliła na światowe szczyty – piąta pozycja w przywołanej klasyfikacji, ćwierćfinał mistrzostw Europy, przygody niespotykane od dekad – aż po spektakularnej hossie nastąpił spektakularny krach. Piłkarze Nawałki grali tak ładnie, że zasłonili całą tandetę nadwiślańskiej kopaniny, zepchnęli na daleki plan bałagan ligowy, oderwali się od wciąż aktualnego przekonania, że rodzima piłka nożna to rozrywka poniżej poziomu przyzwoitości. Nawet kibice tzw. ekstraklasy swoimi rozgrywkami gardzą, więc zajmują się sobą – odpalą petardę, rzucą racę, zadymią stadion aż po przerwanie gry.

Te wszystkie zdobycze są zagrożone. Mogą zniknąć zaraz, nagle. Kilka poprzednich lat upływało niemal idyllicznie, seryjne nieprzegrywanie ważnych meczów przeplatały tylko wpadki bez znaczenia, a w 2018 r. dzieją się wyłącznie rzeczy brzydkie, klapa goni klapę, w drużynie kipi od emocji nie zawsze zdrowych, wszystko smutnieje. Reprezentacja Polski nie przegrała jednego meczu czy dwóch, to byłoby zagłaskiwanie ponurej rzeczywistości – ona przerżnęła mundial w stylu poprzedniczek, ożywiając stare nastroje, przecież jeszcze nie wymarłe. Wróciła moda na natrząsanie się z piłkarzy (przydają się tu popisy naszych klubów na wertepach armeńskich czy mołdawskich), aura nowoczesności i perfekcjonizmu ustąpiła brzydkiemu zapaszkowi tradycyjnej bylejakości, a negatywnych komunikatów będzie przybywać, wkrótce opinia publiczna zacznie być bombardowana np. informacjami, że drużyna stacza się w rankingu FIFA. Co tylko teoretycznie jest drugorzędne. Jak ludzie zauważali, że w światowej hierarchii piłkarze wzlatują, tak zauważą spadki. I jeszcze ten łapówkarski smród…

Wyzwania nadciągają poważne, tymczasem nie poprzedzą ich żadne sparingi, o żadnych wstępnych selekcjonerskich wprawkach nie ma mowy. Najpierw wyprawa do Włoch, potrzebujących odkuć się za katastrofę w kwalifikacjach mundialu, potem przylatuje Portugalia, wreszcie rewanż z Italią (wszystko w ramach nowo powstałej Ligi Narodów) –  jako faworyci do meczów Polacy nie przystąpią, a ewentualny zerowy lub prawie zerowy dorobek jeszcze pogłębiłby deprechę. Nachwaliliśmy się w minionych latach PZPN za zręczność marketingową, za upiększanie wizerunku reprezentacji przez kanał „Łączy nas piłka”, ale warunki były komfortowe: trwało masowe wygrywanie, to ono upajało.

Jeszcze raz: zrobiło się niebezpiecznie, i to również w sensie czysto sportowym. Boniek może się asekurować i wtłaczać do kibicowskich głów, że Liga Narodów posłuży jako ćwiczenie przed eliminacjami Euro 2020, ale wynik ma w sporcie kolosalne znaczenie. Porażka nakręca złe emocje, drobne nieporozumienia ogromnieją do fundamentalnych problemów, wszystko marnieje. Dziennikarze pamiętają jeszcze, jak piłkarzom wyrywało się w nienagrywanych rozmowach, że przyjazd na zgrupowanie reprezentacji to obowiązek bardzo przykry, znój wyrywający z sielanki klubowej, fajnie byłoby w ogóle nie otrzymywać powołań. Oni zarabiają w porządnych firmach i jeśli mają przyjeżdżać na zgrupowania z entuzjazmem, muszą inspirować ich cele wznioślejsze niż uniknięcie wstydu, wyniki przeciętne. Brzęczek staje więc przed misją arcytrudną: sprawić, żeby 2018 r. nie okazał się przełomowy jak 2014, tylko inaczej. Ocalić reprezentację przed powrotem do aż nazbyt dobrze nam znanej beznadziei.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s