Na momencik tylko wpadam – bo kiedy przyjmowałem dzisiaj najnowsze dzieło Asghara Farhadiego, w rytmie leniwie wakacyjnym i intensywnie festiwalowym zarazem, Łukasz Piszczek ogłaszał, że rzuca reprezentację Polski. Duże wydarzenie.
Utożsamia Piszczek mroczną niejednoznaczność naszego futbolu ostatnich (a może wszystkich?) dekad – umoczony w korupcję, uczestniczący w łapówkarskim procederze aktywniej niżbyśmy chcieli, skazany na trzy lata więzienia w zawieszeniu. W wielu krajach powoływanie go do kadry narodowej wywoływałoby większe kontrowersje niż w Polsce, traktującej handlowanie punktów jak pogodę. Jest jak jest, trzeba przywyknąć.
Ucieleśnia Piszczek też doniosłą rolę przypadku, rządzącego nie tylko sportem. Wyedukowany na napastnika i długo spychany w nieuniknioną bylejakość nadwiślańskiego kopacza ożył dzięki spotkaniu właściwym ludzi (trenerów), którzy wymyślili go na nowo. Ze szczególnym uwzględnieniem Jurgena Kloppa, czyli bodaj najsłynniejszego specjalisty od lansowania piłkarzy znikąd na finalistów Ligi Mistrzów.
Przede wszystkim pozostaje jednak Piszczek naszym najlepszym bocznym obrońcą, jakiego oglądałem w życiu. Żaden inny tak nie dośrodkowywał – dośrodkowuje? – w pełnym biegu, mało kto miewał zbliżoną wydolność, on wraz z Jakubem Błaszczykowskim tworzył, nie tylko w reprezentacji, mój ulubiony duet polskich piłkarzy. Zdarzało mu się być na swojej pozycji numerem jeden w Bundeslidze, zdarzało mu się należeć do ścisłej czołówki w Europie. Gdybyśmy sporządzali hierarchię naszych najwybitniejszych graczy w XXI wieku, ustępowałby tylko Robertowi Lewandowskiemu. Zatęsknimy.