Gdyby nie Kazimierz Węgrzyn, pewnie nigdy bym się nie ośmielił wyznać, co mi łazi po wątrobie. Na szczęście ekspert Canal+ kilka dni tygodni temu ze swojej wątroby pociągnął – jeśli wolno mi sięgnąć do słownika ligowych wyjadaczy – i przydzwonił nam wszystkim nokautującą tezą, że wyniki w europejskich pucharach zafałszowują prawdę o tzw. ekstraklasie. Polskie kluby przegrywają z kim popadnie, więc niesłusznie zdaje nam się, że cała liga to paździerz – pozwalamy się wyrolować złośliwym rywalom z innych krajów, którzy specjalnie zasadzają się nad nadwiślański futbol, by go znieważyć.
Dlatego postanowiłem ujawnić i własne wnikliwe przemyślenia: otóż całą futbolową rzeczywistość zafałszowuje przede wszystkim mundial. Mistrzostwa Europy zresztą też.
Zwróćmy np. uwagę, jak oba prestiżowe turnieje pomiatają Hiszpanią. W 2018 roku wykopały ją w 1/8 finału, w 2016 roku – też w 1/8 finału, w 2014 roku – w fazie grupowej. Z buta traktuje się arystokrację, która we wtorek unicestwiła srebrną na mundialu Chorwację (6:0), w sobotę podbiła czwartą tam Anglię (2:1 na Wembley, jedyna na razie wyjazdowa wygrana w całej Lidze Narodów), wiosną wytarmosiła za uszy Argentynę (6:1), nie przegrała żadnego z ostatnich 26 meczów (jako jedyna na planecie), na własnych stadionach pozostaje nietykalna w spotkaniach o stawkę od 2003 roku (znów: unikat w skali globalnej). Tłuką Hiszpanie wszystkich, tymczasem tablica wyników ostatniego mundialu sugeruje, że to ostatnie ciamajdy, klasyfikowane obok Japonii, Szwajcarii czy Meksyku – wszystko przez feralne popołudnie z Rosją, gdy nawet rzuty karne kopali gorzej niż grubo ciosani rywale.
Nie zamierzam oczywiście wam wciskać, iż pokrzywdzeni bohaterowie wtorkowego wieczoru – skosztujcie choć migawek, delicje – zasługują na tytuł nieoficjalnych mistrzów świata. Nie uznałbym ich nawet za nieoficjalnych mistrzów kontynentu. Ale bez sekundy wahania zapisuję ich do triumwiratu trzymającego władzę nad futbolową Europą.
W kolejności alfabetycznej: Francja, Hiszpania, Niemcy – to oni panują w ostatniej dekadzie. Bezdyskusyjnie, nawet jeśli na turniejach zdarza im się sensacyjnie przegrywać, a innym sensacyjnie wygrywać. Trzy potężne przemysły, szczytowo wykwalifikowanych piłkarzy wypuszczające na rynek setkami. Bezkonkurencyjne i dlatego, że stworzyły perfekcyjne systemy edukacji – gwarantujące wysoki poziom wyszkolenia przeciętnemu absolwentowi – i dlatego, że czerpią z rozległych zasobów ludzkich, mierzonych w dziesiątkach milionów głów (w przeciwieństwie do Portugalii, również arcywydajnej). Jakim bogactwem dysponują, docenilibyśmy dopiero, gdyby drużyny musiały składać się z 44, 55 czy 66 zawodników. Zerknijcie na hiszpańskie złoża w środku pola, nad którymi pochyla się analityczny serwis Squawka – trener Luis Enrique wystawiłby supermocną ekipę w każdym okolicznościach, nawet gdyby zaraza skosiła mu wszystkich, co do jednego, zawodników powołanych na ostatnie zgrupowanie.
Identycznie dzieje się u Francuzów i Niemców, którzy ubiegłoroczny Puchar Konfederacji umieli wygrać bez wszystkich czołowych seniorów i wszystkich czołowych młodzieżowców. W minionych dniach nie tylko Jerzy Brzęczek wpuszczał do podstawowego składu piłkarzy uziemionych w klubach, do podobnych kompromisów realia zmusiły także Włocha Roberto Manciniego czy Anglika Garetha Southgate’a. Wszyscy miewają niekiedy przykrość dokonywania selekcji negatywnej – wszyscy poza europejską świętą trójcą.
Wyraźnie za nią plasuje się olbrzymia klasa średnia, którą wprawdzie można podzielić na wyższą i niższą, ale generalnie jej przedstawiciele tasują się, przesuwają w hierarchii wte i wewte. Czegoś brakuje każdemu, nawet najbliższym elicie elit – aspirująca, choć wciąż niezdolna do pokonania jakiegokolwiek potentata Anglia cierpi na przewlekły deficyt klasowych trenerów i dopiero czeka na zgraję młodych zdolnych najnowszej generacji; Belgowie mają kiepską ligę i w ogóle nie wiadomo, jak długo potrwa ich złoty okres; o ograniczeniach Portugalii wspomnieliśmy; Włosi kopią na stadionach straszydłach, wpuszczają do kadry przeciętniaków niegodnych szlachectwa czterokrotnego mistrza świata (jak można wpuścić do ataku spasionego powakacyjnie Maria Balotellego?!) i generalnie borykają się z rozmaitymi patologiami. Nigdzie nie znajdziemy krajobrazu idyllicznego, dopieszczonego w każdym elemencie jak w miłościowie panującym nam triumwiracie.
Jeszcze raz: jeśli wziąć pod uwagę całokształt twórczości – od reprezentacji seniorskiej, przez juniorskie, po mnogość superpiłkarzy – to w futbolu panują złoci medaliści mundialu 2018 (Francja), mundialu 2014 (Niemcy) oraz mundialu 2010 (Hiszpania). Panują miłościwie, ponieważ jednak czasem łaskawie poprzegrywają, w skrajnych przypadkach sromotnie – jak ekipa Joachima Löwa na tegorocznym mundialu. Ale to cywilizacje wyższe, najbardziej zaawansowane, mogące już co najwyżej polerować perfekcję.
Nawet Brazylia – targana aferami, z upadłą infrastrukturą, zdetronizowana nawet na własnym kontynencie – spogląda z zazdrością.