Jerzy Brzęczek wystartował w roli selekcjonera niemal identycznie jak Adam Nawałka. Wysłuchuje krytyki niemal identycznej jak poprzednik. Nie widzimy nadziei na lepsze jutro – identycznie jak na tym samym etapie pracy poprzednika.
Co oczywiście nie oznacza, że obecny trener reprezentacji Polski kiedykolwiek doścignie Nawałkę, który w latach 2014-16 inspirował podwładnych do osiągania wyników na granicy lub momentami ponad granicę ich możliwości.
Ale najpierw bardziej odległa analogia. Wśród zatrzęsienia oskarżycielskich porównań polskich piłkarzy, którzy nie umieją, do siatkarzy, którzy wygrywają mundial za mundialem, znalazłem bowiem m.in. wysławianie Vitala Heynena (polecam długi wywiad) jako wzór trenera poszukującego – przeciwstawianego konserwatyzmowi naszego futbolu. Od razu zdawało mi się mylne, ponieważ Belg spędził z drużyną kilka miesięcy, do upadłego manipulował składem w bezliku meczów mniejszej rangi, w trakcie gry może dokonywać zmiany za zmianą, w razie konieczności wraca do zawodników odwołanych z boiska.
O jego komforcie przypomniałem sobie w czwartkowy wieczór, patrząc z trybun Stadionu Śląskiego, jak nasi piłkarze niezdarnie próbują opierać się Portugalii – choć przegrali minimalnie 2:3, to „zasłużyli” raczej na 1:5, różnicę w umiejętnościach ujrzeliśmy gigantyczną. I w niedzielę, gdy również powinni oberwać od Włochów znacznie mocniej niż 0:1. Oba mecze uzmysłowiły też, że Brzęczek konstruuje przyszłość w okolicznościach mniej sprzyjających nie tylko od Heynena, ale i Nawałki.
W czwartek lubiłem zestawienie linii pomocy i ataku reprezentacji, tylko jednym nazwiskiem różniło się od tego, jakie uważałem za maksymalnie wykorzystujące aktualny potencjał, przynajmniej w teorii: z Mateuszem Klichem, Grzegorzem Krychowiakiem i Karolem Linettym w środku pola, z operującym przed nimi Piotrem Zielińskim, z duetem napastników Robertem Lewandowskim i Krzysztofem Piątkiem (ewentualnie Arkadiuszem Milikiem). Upchnęlibyśmy wtedy na boisku wszystko, co mamy najlepszego, unikając zarazem zaciągania na boisko słabujących skrzydłowych. W wersji Brzęczka moja wizja została delikatnie skorygowana, Linettego zastąpił mianowicie Rafał Kurzawa (kopie piłkę z rzutów wolnych i rożnych z bezcenną precyzją, zresztą dał asystę przy golu). Skutki zobaczyliśmy oczekiwane: selekcjoner zarządził zbyt radykalną taktyczną woltę, by drużyna mogła działać bez zarzutu. Flankami atakują Polacy od zawsze, od wielu lat nie zdarzył się mecz, w którym zrezygnowalibyśmy ze skrzydłowych. Wielu znawców twierdzi wręcz, że to taktyka wroga DNA nadwiślańskich piłkarzy, zresztą jeden z kadrowiczów po meczu z Portugalią rzucił off the record, że nie bardzo wiedział, jak się poruszać.
Nic dziwnego, skoro czwartkową godzinę próby – zupełnie nowy kształt drużyny plus mistrz Europy w roli rywala – poprzedziły ledwie trzy dni treningowe. Poniedziałek, wtorek i środa. Co więcej, wszystkim zarządzał zupełnie nowy trener, który wcześniej przed nieznajomymi piłkarzami stanął twarzą w twarz ledwie raz, na inauguracyjnym zgrupowaniu we wrześniu.
Jeszcze mniej zaskakująco przebiegał mecz niedzielny, gdy zawieszenia za kartki (Klich) i kontuzje (Krychowiak) skłoniły selekcjonera – wcześniej dostał jeszcze jeden dzień treningowy – do obsadzenia środka pola ludźmi o mikroskopijnym doświadczeniu reprezentacyjnym i niekreatywnych. A Linetty, Jacek Góralski i Damian Szymański stanęli naprzeciw wspaniale dysponowanym Marco Verrattiemu i Jorginho, czyli mózgom Paris Saint-Germain i Chelsea. I z piłką mieli kontakt zasadniczo wyłącznie wzrokowy, zwłaszcza że Włosi zdobyli się na najlepszy mecz od co najmniej od kilkunastu miesięcy.
Na specyficzne warunki pracy selekcjonerów drużyn narodowych zwracamy uwagę już odruchowo, od wielu lat, a teraz znów się pogorszyły, ponieważ z kalendarza wykreślono niemal wszystkie sparingi – w 2019 roku Polacy nie rozegrają żadnego. Wszystko dla nowo powstałej Ligi Narodów, którą niby postanowiliśmy traktować towarzysko, ale sami wiecie, jak jest. Za mecze rozdają punkty, sporządza się tabelę, można awansować, można spaść etc. Nie wypłuczemy z tego realnej rywalizacji, to byłoby wbrew naturze sportu, zresztą wyniki wpływają na rozstawienie przed losowaniem eliminacji Euro 2020. Dlatego niechętnie traktujemy porażki z Portugalią i Włochami jak normalne gierki ćwiczebne, dlatego po degradacji do dywizji B (przepraszam za tę „dywizję”, w kwestii terminologicznej czuję się w Lidze Narodów bezradny jak Jędrzejczyk przy Bernardo Silvie) zrezygnowani wzdychamy, że nasi znów zlecieli tam, gdzie ich miejsce, czyli daleko od europejskiej czołówki. Brzęczek usłyszał od szefa (czyli prezesa PZPN), że tej jesieni gramy towarzysko, a przecież każdy wie, że wcale nie, że za nami najbardziej niesparingowe sparingi w dziejach. Tymczasem żeby w obecnych okolicznościach – eksperymentujemy, wymyślamy reprezentację na nowo – udało się nie przegrać z Portugalią, musiałaby spłynąć na naszych piłkarzy fura szczęścia. Nie spłynęła, więc wynik wreszcie odzwierciedla różnicę między obiema nacjami. Od kilkunastu lat z tym rywalem przynajmniej remisowaliśmy, choć bardziej logicznie wyglądałaby raczej seria porażek. Za każdym razem Portugalczycy uchodzili za faworytów, za każdym razem Polacy osiągali więcej, niż przypuszczał ktokolwiek zorientowany w temacie.
Włosi wyglądali ostatnio inaczej. Fatalnie. Sami nie uważali siebie za faworytów, załamani popisami selekcjonerów i piłkarzy, którzy dotąd dawali z siebie w kadrze narodowej – według szacunków Roberto Manciniego sprzed tygodnia – ledwie 70 proc. Aż wreszcie ożyli, wybiegli na boisko potwornie zdeterminowani, zagrali na miarę możliwości wspomnianych Verrattiego, Jorginho, a także Chielliniego, Bonucciego, Insigne czy Bernardeschiego (ile byśmy oddali za pół takiego skrzydłowego!). I zdominowali Polskę totalnie.
Jerzy Brzęczek pokombinował zatem ze składem oraz taktyką, pozaciągał do kadry graczy ze swojej Wisły Płock, a wyniki osiągnął marne – dwa remisy, dwie porażki. Zaczął identycznie jak Adam Nawałka, który tasował nazwiskami jeszcze intensywniej i sięgał do zasobów kadrowych jeszcze głębiej, sprawdzał zawodników ze swojego Górnika Zabrze, wyruszył w podróż do Euro 2016 przez 0:2 ze Słowacją, 0:0 z Irlandią, 0:1 ze Szkocją i 0:0 z Niemcami (pomijam opędzone rezerwami z tzw. ekstraklasy zimowe zgrupowanie w Zjednoczonych Emiratach Arabskich). Taki sam bilans, choć bez strzelonego gola.
Aktualnie selekcjoner działa w mniejszym komforcie niż poprzedni, ponieważ eksperymentuje nie w prawdziwych, lecz w rzekomych sparingach. I przeciwników napotkał nieporównywalnie silniejszych, więc testowani ligowcy z Płocka zderzyli się z rzeczywistością bardziej przyjazną niż ligowcy z Zabrza – zanim powstała Liga Narodów, seria gier z drużynami klasy Portugalii i Włoch była możliwa właściwie tylko na mistrzostwach Europy lub świata.