Pozwolę sobie na intymne wyznanie, a co mi tam. Otóż nigdy, przenigdy nie miałem ochoty oglądać polskiego piłkarza w koszulce mojej ulubionej drużyny.
Ilekroć wyobraziłem sobie Lewandowskiego w Milanie, sztywniałem przerażony. To byłby kibicowski koszmar, myślałem, to byłoby wieczne potępienie na samym dnie piekła, rzęziłbym, nie zniósłbym gromadnego, jazgotliwego spoglądania na Milan przez nadwiślański biało-czerwony mikroskop, spoglądania zredukowanego do modlitwy o gola „naszego rodaka”, nie wytrzymałbym tego świętego oburzenia, że skrzydłowy mu nie podał, tylko sam strzelał, tego wrzaskliwego łajania Suso, że zachował się haniebnie jak Robben, egoista zakichany i w ogóle dzban. Bardzo bałem się wreszcie nieustającego ogólnonarodowego gaworzenia o drużynie z San Siro – klub, który nie obchodził u nas prawie nikogo, znienacka zacząłby obchodzić wszystkich, otaczaliby mnie wyłącznie najtężsi znawcy spraw mediolańskich, nie dałoby się od harmidru uciec, nasz chłopak grałby w SŁYNNYM Milanie. Eurowizja na sterydach. Trwająca w kółko, przez okrągły sezon po sezonie.
Lęki wzięły się stąd, że jako indywiduum wybitnie niestadne – tym bardziej: nieplemienne – cierpię na mentalną aberrację. Nie przepadam mianowicie za całodobowym, nachalnym epatowaniem patriotyzmem (poza wyjątkowymi okazjami kochajmy Polskę po cichu, segregując śmieci i zagadując samotnie mieszkających sąsiadów, czy wszystko u nich w porządku) i nie przepadam za kibicowaniem w zbyt gęstej ciżbie ludzi, mainstreamowość Milanu mi przeszkadza, w chwilach desperacji roiłem sobie wręcz, że posiadłem go na własność, jestem jedynym fanem rossonerich w galaktyce, obsadzam sobą zarówno cały sektor rodzinny, jak i sektor ultrasów, niech mi się nikt nie wtrąca. A teraz miałbym jeszcze wysłuchiwać spazmów brzmiących prawie jak tamte z czasów „polskiej Borussii”?! Giń, przepadnij, siło nieczysta.
Perspektywę transferu Krzysztofa Piątka – chyba nieuniknionego, o ile w ostatniej chwili do licytacji nie dołączy Real Madryt – powinienem więc przyjmować zrozpaczony. Nie dość, że biorą Polaka, to jeszcze biorą nawiedzonego goleadora, będzie odpalał fajerwerk za fajerwerkiem, będzie ekstaza i uniesienie, wykończy mnie już pierwsza połówka sezonu. Tymczasem dzieje się inaczej, jestem podekscytowany. Zorientowałem się, że nie widzę w Piątku piłkarza polskiego, lecz napastnika o niesłychanym instynkcie snajperskim. Takiego, co to uwodzi mnie i fabułą (błyskawicznym, niemal bajkowym podbojem Italii), i jesiennymi meczami, w których wyglądał świetniej niż obiecująco nawet wtedy, gdy zderzał się z potentatami Serie A, w ataku sobie nie mógł poszaleć, schodził z boiska bez gola. Bo wyciskał maksimum. Jeśli znajdował między sobą i bramką półcentymetrową lukę, to choćby akurat stał na głowie, oddawał arcygroźny strzał. Predator.
Dziwi mnie nawet, że Piątek przyjmuje ofertę – jeśli ją przyjmie – z klubu tak przeciętnego. Grającego byle jak w bieżącym sezonie, grającego jeszcze marniej w sezonach minionych. Do Ligi Mistrzów nie zajrzał Milan od wiosny 2014 roku (Lewandowski kopał wówczas jeszcze na chwałę Dortmundu!), z Ligi Europy wykopał go w jesiennej fazie grupowej Olympiakos Pireus. Bieda aż piszczy. Spada nam nowy napastnik z nieba, trzeba go fetować bez względu na pochodzenie i nadciągającą paradę januszy. To nic zdrożnego, że ktoś jest Polakiem. Wybaczę wszystkim wszystko, byle Piątek strzelał.
Jedna myśl na temat “Niech nastanie Piątek”