O idealnym modelu rozgrywek, czyli piłka w ruinie

Potknąłem się w ubiegłym tygodniu o ciekawe dane statystyczne, zbadano mianowicie, że przedstawiciele wielkiej szóstki ligi angielskiej – Manchester City, Liverpool, Tottenham, Arsenal, Chelsea, Manchester United – wygrały w bieżącym sezonie wszystkie mecze z drużynami leżącymi w strefie spadkowej, czyli Huddersfield Town, Fulham oraz Cardiff City. Było takich przypadków 31, faworyci nastrzelali słabeuszom w sumie 90 goli, a pozwolili sobie wbić tylko 18. Przepaść.

Na widok angielskich cyferek się zatem potknąłem, ale utrzymałem pion, dostrzegając w podanych liczbach ładną ilustrację mojego przekonania, że na szczytach tabeli Premier League podziwiamy wyjątkowo udane projekty sportowe, nadzorowane przez wyjątkowo bystrych trenerów. Składałem im już blogowy hołd i choć ograniczyłem się do kwartetu podpisanego nazwiskami Guardioli, Kloppa, Pochettino oraz Sarriego, to byłbym gotów uznać, że również u Emery’ego i Solskjaera dzieje się nieźle. No ale poczytałem angielskich komentatorów i wyrżnąłem o glebę – oni wymachują przewagą wielkiej szóstki nad maleńką trójką, by lamentować, że zachwiało ligową równowagą, potentatów od spadkowiczów dzieli zbyt wiele, sytuacja dryfuje w niebezpiecznym kierunku. Zbaraniałem, bo choć sam nie zawsze potrafię zobaczyć szklankę do połowy pełną, to nie przypuszczałem, że można widzieć szklankę aż tak do połowy pustą.

A można ją widzieć wszędzie, w dowolnych okolicznościach i przy dowolnej istniejącej konfiguracji wyników.

Kiedy na przykład zajrzysz do ligi francuskiej, to na pewno usłyszysz, że sens rywalizacji odbiera tam Paris Saint Germain, które zaprzedało duszę katarskiej mamonie i dzięki temu triumfuje na masową skalę. Ligi włoską oraz niemiecką, jak powszechnie wiadomo, usiłują zniszczyć Juventus i Bayern Monachium, które działają inaczej, bo stawiają na zrównoważony rozwój, ale również triumfują na masową skalę. Lidze hiszpańskiej zagrażają natomiast – jak wielokrotnie informowali mnie nadwiślańscy malkontenci – zmieniające się na szczycie FC Barcelona oraz Real Madryt, które z El Clásico uczyniły superprodukcję o unikatowej skali globalnego rażenia.

No i wreszcie mamy naszą tzw. ekstraklasę, czyli rozgrywki tak egalitarne, że niemal utopijne, brzmiące jak zaginiona zwrotka z wyklęty powstań ludu ziemi, gdzie każdy wygrywa według potrzeb, nikt się nie wywyższa ani nie jest pognębiony, gdzie każdy w tabeli ma właściwie identyczną liczbę punktów. Można by podejrzewać, że o polskim modelu marzyliby Anglicy, których martwi przewaga czołowej szóstki – w nadwiślańskiej zagrodzie odnaleźliby nieprzewidywalność graniczącą z ideałem. Tylko czy na pewno można podejrzewać, skoro nas uwiera, że ligowcy nie chcą podzielić się na lepszych i gorszych? I nabijamy się, w czym oczywiście sam mam znaczący udział, z tzw. ekstraklasy jako rezerwatu dla dziwolągów, w którym wyniki wypadają z bębna maszyny losującej.

Jak zatem właściwie powinny wyglądać rozgrywki? Kiedy mamy hegemona na sterydach, jak we Francji – źle. Kiedy mamy hegemona zarządzającego mądrzej niż konkurencja, jak we Włoszech i Niemczech – źle. Kiedy mamy duopol, pomiędzy który wmiesza się niekiedy ten trzeci, jak w Hiszpanii – nienajlepiej. Kiedy mamy sekstet najlepszych, którzy przesadzają z wygrywaniem z najgorszymi, jak w Anglii – nie za bardzo. Kiedy tabela ma kształt globusa leżącego w siedzibie Towarzystwa Płaskiej Ziemi, jak w Polsce – jeszcze marniej. Oczywiście nigdzie nie jest tak, że narzekają wszyscy, ale wątpliwości wszędzie są dobrze słyszalne, alarmy zaniepokojonych przyszłością futbolu rozbrzmiewają jak Europa długa i szeroka. Poszukiwania satysfakcjonującego ogół obserwatorów wzorca przebiegu rozgrywek trwają.

I potrwają jeszcze długo, nie ustaną zapewne nawet po przesiedleniu części ludzkości na inne planety, bo marudzenie jest aktywnością kibica podstawową, a wymarzony model ligowej tabeli nie istnieje. Każdy turniej ma swoją osobną specyfikę, każdy sezon – osobną dynamikę, każda drużyna – osobne, subiektywnie wyznaczane cele. Czasami dzieje się nudniej, a czasami ciekawiej, walka o utrzymanie bywa bardziej porywająca niż wyścig o europejskie puchary, żadna hierarchia nie jest wieczna. Ja już zresztą odkryłem prawdę i umiem wskazać system perfekcyjny – to każdy z powyższych. Wybieraj, co ci ładniej wygląda, w piłce i tak nie ogląda się tabel, tylko mecze. Zapaść nie grozi nawet lidze angielskiej.

52 myśli na temat “O idealnym modelu rozgrywek, czyli piłka w ruinie

  1. Jakieś dziesięć – piętnaście lat temu gdy GW zajmowała się jakimś zagadnieniem, to bardzo często powstawały dwa odrębne teksty. Oba na tej samej stronie, ale wyraźnie oddzielone i napisane przez dwóch różnych autorów. Jeden przedstawiał fakty, a ten drugi opinie w temacie. Zapamiętałem to bardzo dobrze, bo zabawny wydawał mi się fakt, że najsampierw przedstawiony jest temat, a później co o tym wszystkim należy myśleć. Wyborcza odeszła od tej praktyki, ale chyba bardziej wycinając pierwszy tekst a nie drugi.
    I tak, oczywiście każda gazeta publikuje na swoich łamach opinie. Ale przecież gazety mają określoną strukturę, działy: kraj, świat, kultura, sport, opinia etc. Ważne jest, aby opinie nie zastępowały informacji. Podam przykład o co mi chodzi. Można wiadomość przekazać tak: „Trump podjął decyzję o budowie muru na granicy z Meksykiem” lub tak: „Trump podjął decyzję o budowie muru na granicy z Meksykiem, która pogorszy relacje z sąsiadem i wizerunek USA na świecie”. Różnica niby drobna ale w wymowie ogromna.

    Polubienie

  2. A nasz gospodarz znów popełnił znakomity tekst na Wyborczej… – tym razem o pomarańczach. Czyta się to lepiej niż w moich szczeniackich latach przed świętami komunikat, że właśnie w Gdyni zacumował statek z Kuby z pomarańczami.

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s