Arrigo Sacchi. Treser umysłów*

Trener krzyczał, gdzie niewidzialna piłka się aktualnie „znajduje”, a podwładni uruchamiali wyobraźnię, odpowiednio się przemieszczali, zamieniali wyuczone reakcje w odruch.

Właśnie mija 30 lat od finału najważniejszych europejskich rozgrywek, w których zatriumfował AC Milan. Byłem wówczas szczeniakiem, być może dlatego zostałem fanem akurat tej drużyny – oczywiście nie wiedząc jeszcze, że wyreżyserował go akurat Arrigo Sacchi, a ja w przyszłości napiszę o nim (i spotkamy się!) niniejszy tekst.

A zatem: nie ma sensu żadna opowieść o Sacchim, której nie otwiera przypomnienie, skąd się wziął. Absolutnie unikalnym czyni go bowiem właśnie pochodzenie. Nie sława ostatniego przed Zinedine’em Zidane’em trenera, który zdołał obronić Puchar Europy (na następcę czekaliśmy blisko trzy dekady!); nie triumf jego Milanu z sezonu 1989/90 w plebiscycie magazynu „World Soccer” na klubową drużynę wszech czasów; nawet nie legenda natchnionego rewolucjonisty i taktycznego innowatora, inspirującego wielu współczesnych gigantów. Nie, wśród trenerów Sacchi pozostaje „zaledwie” jednym z najwybitniejszych – ale wśród najwybitniejszych jest jedynym, który pochodzi znikąd.

Władzę nad szatniami pełnymi futbolowych gwiazd obejmują zasadniczo dwa typy ludzkie. Albo fachowcy wielokrotnie wcześniej sprawdzeni, którzy prestiżowe trofea zdobywali gdzie indziej – jak José Mourinho, bez sukcesów w FC Porto rosyjski oligarcha Roman Abramowicz w 2004 roku nawet by na niego spojrzał. Albo wspaniali niegdyś zawodnicy, na których widok nowym podwładnym uginają się kolana – jak Pep Guardiola, dla Barcelony postać ikoniczna.

Powiedzieć, że Arrigo Sacchi nie spełnia żadnego z tych warunków, to nic nie powiedzieć. Na piłkarza nie nadawał się wcale. Amatorsko trochę kopał, ale z kariery zrezygnował jako nastolatek, zarabiał jako sprzedawca butów w firmie ojca, a Barraca Lugo, maleńką drużynkę spod Rawenny, zaczął w wieku 26 lat trenować między innymi dlatego, że najpierw okazał się za słaby, by dla niej grać. Potem wychowywał jeszcze młodzież w kilku prowincjonalnych klubach, aż najął się w Parmie – tam sukcesiki już osiągnął, wygrał z nią trzecią ligę, by następnie zaciągnąć ją do czołówki drugiej, jednak nadal tułał się po nizinach profesjonalnego futbolu. Do czterdziestki nie dotknął pierwszej ligi, przełomową dla kariery propozycję od Silvio Berlusconiego usłyszał, ponieważ zaintrygował telewizyjnego magnata pojedynczymi meczami w Pucharze Włoch – Parma wpadała na Milan i w fazie grupowej, i w pucharowej, i za każdym razie okazywała się lepsza.

Na czym ktoś tak anonimowy miał wspierać swój autorytet, gdy rzucili się na niego zszokowani dziennikarze? Opowiadać, jak rozszerzał horyzonty, podglądając inne kultury piłkarskie, gdy ojciec wysyłał go jako przedstawiciela handlowego w podróże po Europie? To tamten burzliwy czas zrodził jeden z najsłynniejszych cytatów z Sacchiego, który prześladowany histerycznie wykrzykiwanymi wątpliwościami, czy trener bez przeszłości w roli zawodowego piłkarza może cokolwiek osiągnąć w poważnej rywalizacji, wypalił: „Nie sądziłem, że by zostać dżokejem, musisz najpierw być koniem”. Do podobnej presji przyzwyczajał się zresztą od zawsze, bowiem już jako 26-letni debiutant, we wspomnianym Barraca Lugo, musiał zapracować na posłuch m.in. u 32-letniego napastnika oraz 39-letniego bramkarza.

Dzisiaj – gdy przemawia już w telewizjach lub publikuje felietony jako autorytet, ewentualnie odnawia włoski system szkolenia – wciąż wspomina, jak trudno było mu wprosić się na kurs w Coverciano, gdzie uzyskuje się najwyższe wykształcenie trenerskie. Powtarza, że futbol potrzebuje więcej fachowców w typie Mourinho, który również nie kopnął piłki jako zawodowiec. Irytuje się, że Włosi zajadle odgradzają się od ludzi spoza środowiska, przez co sami ograniczają swoje możliwości rozwoju. Nawołuje, by wpuścić na boiska treningowe wszystkich mających na to ochotę, od farmaceutów po portierów, bo to najlepsza metoda, żeby zakończyć szkodliwą dominację jednego obowiązującego sposobu myślenia. Odświeżyć calcio.

Arrigo Sacchi. Ilustracja: Jan Kallwejt

Szczęście Sacchiego (wyżej grafika Jana Kallwejta) polegało na tym, że w Silvio Berlusconim znalazł w 1987 roku patrona łamiącego schematy, bezkompromisowego, pożądającego rewolucji totalnej. Trzeba było wyjątkowej menedżerskiej intuicji, by człowiekowi znikąd powierzyć szatnię akurat wtedy, gdy obsadza się ją wielkimi nazwiskami, wymagającymi wielomilionowych – czy raczej wielomiliardowych, Włosi płacili jeszcze w lirach – inwestycji. Milan pozyskał wówczas Marco van Bastena, supersnajpera od czterech sezonów utrzymującego tytuł króla strzelców ligi holenderskiej, oraz rychłego laureata Złotej Piłki Ruuda Gullita, a w następnym sezonie dorzucił obu wirtuozom trzeciego znakomitego rodaka – Franka Rijkaarda. Wszyscy byli znani z niełatwych do okiełznania osobowości, ostatni potrafił nawet Johanowi Cruyffowi krzyknąć, że „nigdy już u niego nie zagra”, i zejść z boiska.

A Sacchi nie zamierzał z negocjować i powoli układać sobie z gwiazdami życia, on natychmiast wywołał tsunami. W pewnym sensie przeciwstawił się całej włoskiej tradycji, bo zamierzał przegnać ducha catenaccio i generalnie wiarę w potęgę kontrataku – jego drużyna miała być w Italii pierwszą, której nastawienie nie zmienia się nigdy, niezależnie od klasy przeciwnika i tego, czy mecz rozgrywa u siebie i na wyjeździe. Wzorował się na holenderskim futbolu totalnym, porywającym tłumy w latach 70., jednak chciał idee Rinusa Michelsa zmodernizować i wynieść na wyższy poziom – a to wymagało szaleńczej pracy na treningach i nadludzkiego przygotowania atletycznego. Za radzieckim myślicielem Walerym Łobanowskim – z jego metod również korzystał pasjami, „Corriere dello Sport” przekonywało, że „jak z przewodnika” – uważał, że jednostka jest niczym, a grupa wszystkim, mówimy tu o poglądach naprawdę radykalnych, wieloletni trener Dynama Kijów i reprezentacji ZSRR zjawiskowymi solistami wręcz gardził: „Tacy gracze jak Ronaldo [brazylijski] opóźniają rozwój futbolu. Dostają pieniądze, na które nie zasługują. Myślą, że rozwijają się we właściwym kierunku, a nie mają pojęcia, czego od piłkarza wymaga współczesna piłka nożna. Nigdy nie wziąłbym do drużyny Alana Shearera”.

Czy to się mogło sprawdzić w złotym wieku włoskiej Serie A, którą stać było wówczas na każdego gracza na świecie, więc gęstością gwiazd na metr kwadratowy boiska mogła konkurować z koszykarską NBA? Nowy trener Milanu oczekiwał, że piłkarze złączą się w jeden pulsujący energią organizm i będą biegać jak opętani od pierwszego do ostatniego gwizdka. Żądał zapierającej dech intensywności gry przez pełne 90 minut i agresywnego pressingu; wysoko wysuniętej obrony, która kryje strefowo, a przede wszystkim notorycznie łapie rywali w pułapki ofsajdowe; nieustającego, zsynchronizowanego ruchu wszystkich zawodników bez piłki; drużyny ściśniętej na maksymalnie 25 metrach długo boiska, by każdego rywala udusić w tłoku. Pressing miał trzy warianty – w trzech wariantach: „totalny”, „częściowy” i „fałszywy” (czyli udawany, by zawodnicy wytracali czas i odpoczywali) –  a trener nazywał go wysiłkiem nie tyle fizycznym, ile psychologicznym.

Nie osiągnąłby Sacchi celu bez zastosowania środków nadzwyczajnych, więc nie trenował, lecz tresował. Piłkarzy zamykał w mitycznej „klatce” – dziś już nieużywanej, w Milanello wygląda jak zapomniany, zaniedbany pomnik – czyli miniboisku ogrodzonym metalowymi ścianami, żeby wyeliminować jakiekolwiek przerwy w grze, przyzwyczajać drużynę do obłędnego tempa, nieustającej wymiany podań, permanentnego skupienia. Zarządzał tak zwane mecze cieni, pozbawione przeciwnika i jak na tenisowym korcie w „Powiększeniu” Michelangelo Antonioniego pozbawione piłki – on krzyczał, gdzie niewidzialna piłka się aktualnie „znajduje”, a podwładni uruchamiali wyobraźnię, odpowiednio się przemieszczali, zamieniali wyuczone reakcje w odruch. Ustawiał w sparingowej gierce pięciu zawodników (bramkarza Gallego oraz obrońców Tassottiego, Baresiego, Costacurtę i Maldiniego) przeciw dziesięciu (zwłaszcza ofensywnych, z van Bastenem i Gullitem na czele), by udowodnić tym drugim, że wobec świetnej organizacji przeciwników nie zdołają przez kwadrans strzelić gola (nie zdołali). Powtarzał, że gwiazdorzy futbolu zarabiają zbyt dużo, by oczekiwali, że na boisku będą się wyłącznie dobrze bawić.

Franco Baresiego, renomowanego i reprezentującego Włochy, zmuszał do oglądania na kasetach VHS, jak zachowuje się na boisku drugoligowy wtedy obrońca Parmy Gianluca Signorini (tak, to nie przejęzyczenie, od drugoligowca miał czerpać). Van Bastena traktował jak szeregowego członka kadry, czego Holender nie mógł znieść, on przywykł, że w reprezentacji kraju specjalnymi przywilejami obdarza go nawet wielki Rinus Michels – ten konflikt okaże się zresztą nierozwiązywalny, przyspieszy rozstanie się Milanu z trenerem w 1991 roku. A zanim ostateczne rozstanie nastąpi, dojdzie do kilku eksplozji – jak wtedy, gdy holenderski napastnik ośmielił się publicznie wytknął trenerowi błędy. W następnej kolejce usiadł w rezerwie i usłyszał, że skoro tak dobrze zna się na prowadzeniu drużyny, to obok boiska przyda się bardziej. Tak potraktował Sacchi złotego medalistę i króla strzelców mistrzostw Europy, u schyłku lat 80. absolutne bożyszcze tłumów.

A jeśli już włoski filozof – to jeden z nielicznych przypadków, gdy nadużywany w piłce rzeczownik „filozof” znajduje pełne uzasadnienie – kogoś wyróżniał, to nie tego, kogo byśmy oczekiwali. Za swój najważniejszy transfer uważał pozyskanie Carlo Ancelottiego, czyli „dyrygenta orkiestry” patrolującego okolicę sprzed środkowych obrońców pomocnika wiążącego grę defensywną z ofensywną. – Berlusconi się opierał. Przypominał, że Carlo występuje na innej pozycji, a poza tym ma kontuzjowane kolano wspominał po latach. – Odpowiedziałem, że martwiłbym się, tylko gdyby miał kontuzjowaną głowę. A ta działała na 200 procent. Jego styl przypominał Toniego Kroosa, późniejszego podwładnego Ancelottiego w Realu Madryt. Mediolański dyrygent też musiał wiele wytrzymać. Na treningi przychodził godzinę przed wszystkimi – 28-latek, reprezentant kraju! – i czuł się, jakby ćwiczył pierwsze kopnięcia w życiu, aż wreszcie po dwóch miesiącach wprawek z „wypożyczanymi” do pomocy juniorami srogi nauczyciel uznał, że piłkarz pojął, czego się od niego wymaga i jest zdolny stać się mózgiem nowego Milanu. – Początkowo wysłuchiwałem od Berlusconiego, że mój dyrygent nie umie czytać nut, ale w końcu prezes zrozumiał, że błądzi – opowiadał Sacchi. – Bo ja wybierałem do drużyny osobowości, nie zwykłych graczy. Ludzi inteligentnych, poszukujących, niezdolnych do życia bez wyzwań. Nigdy nie było tak, że tylko ja mówiłem, a oni słuchali. Toczył się ciągły dialog, wybuchały spory. Ten ping-pong trochę trwał, zanim dochodziliśmy do wspólnych wniosków. Nie kwestionowali moich pomysłów, ale bardzo chcieli wszystko udoskonalać i pozbywać się wątpliwości. Jakież to było inspirujące…

Efekty przyszły po kilku miesiącach. Piłkarze rozpędzali się wolno, bo ich organizmy potrzebowały zaadaptować się do nowego, morderczego reżimu i treningu atletycznego nieznanego w innych klubach, ale na finiszu rozgrywek ligowych już fruwali, zdolni zabiegać na śmierć każdego przeciwnika. Doścignęli Napoli i zdobyli mistrzostwo kraju. W sezonie następnym skończyli Serie A na trzeciej pozycji, ale zdobyli Puchar Europy po oszałamiającym finale (4:0 ze Steauą Bukareszt) oraz półfinale (5:0 z Realem Madryt, szczytowy popis tamtej drużyny). Wreszcie w sezonie 1989/1990 wzięli wicemistrzostwo kraju, a zarazem obronili Puchar Europy. We wspomnianym plebiscycie „World Soccera” na drużynę wszech czasów ustąpili tylko trzem reprezentacyjnym – Brazylii z 1970 roku, Węgrom ’53 i Holandii ’74. W najlepszych momentach stylem gry porywali – to było echo holenderskiego futbolu totalnego, a także zapowiedź barcelońskiej tiki-taki, tej ze szczytowej fazy rozwoju, zaprojektowanej przez Pepa Guardiolę. Podziwiali nawet kibice z San Siro własną „fałszywą dziewiątkę”, pełnił tę rolę angażujący się w defensywę Ruud Gullit, przesunięty na środek ataku po zerwaniu więzadeł przez van Bastena. A fachowcy baranieli, gdy nawet genialnego Diego Maradonę mediolańczycy kryli strefowo. To była taktyczna herezja, w Italii indywidualna opieka nad gwiazdami rywali uchodziła za świętość.

– Nie podobają mi się drużyny wyjałowione ze stylu, bez wewnętrznej harmonii, piękna, które jest konieczne, żeby czerpać z oglądania futbolu rozkosz – mówił mi Sacchi w grudniu 2009 roku, gdy spotkałem się z nim w podmediolańskim Cologno Monzese. – Chcę piłki bogatej, przepełnionej entuzjazmem, muzykalnej, z wyraźnym scenariuszem i myślą przewodnią. Cierpię, kiedy widzę zbiór wielkich gwiazd, które nie tworzą poezji, choć powinny, bo zostały do tego stworzone. Nawet jeśli wygrywają, to ja chcę jeszcze czegoś. Ale tego nie da się kupić, to się ciężko wypracowuje, do tego trzeba idei. Kiedy już zestawiłem tamten Milan, uważałem, że mam absolutnie najlepszych graczy na świecie, a zarazem wiedziałem, że gdybym analizował pozycja po pozycji, w oderwaniu od grupy, znalazłbym indywidualności znakomitsze niż moje. Tyle że w tym sporcie nie ma sensu oceniać nikogo w oderwaniu od grupy. My najpierw patrzyliśmy, jakim kandydat na naszego gracza jest człowiekiem, potem sprawdzaliśmy, jak gra w piłkę. Prasa rozpisywała się z zachwytem, że Gullit poświęca się dla van Bastena, a Gullitowi do głowy nie przyszło, że się poświęca, on po prostu wykonywał swoje zadanie w drodze po zwycięstwo. Jeśli piłkarze zaczynają myśleć tymi kategoriami – „kto się dla kogo poświęca” – to już mamy bardzo poważny kłopot. Moi ludzie byli idealnie dobrani do mojej idei futbolu. Idealnie, tam już niczego nie dałoby się udoskonalić. Braliśmy tych, którzy podzielali naszą wizję, pasję, determinację. I mieliśmy szczęście ich znaleźć, niektórzy wytrzymali niemal dziewięć lat – cztery ze mną i pięć z Fabio Capello. Ja wierzę, że futbol rodzi się w głowach, to, co robią stopy, jest tylko echem pracy umysłów. W Milanie trzeba było właśnie w głowach przestawić się z typowego dla Italii biegania do tyłu na bieganie do przodu – perorował Sacchi.

Tamto spotkanie z trenerem było dla mnie, fana Milanu uwiedzionego w dzieciństwie właśnie przez drużynę ze schyłku lat 80., niezapomnianym doświadczeniem. Zwierzyłem się Sacchiemu, że w pewnym sensie wpłynął na całe moje życie – gdyby nie stworzył swojego futbolowego arcydzieła, być może nie zafascynowałbym się Italią, nie nauczył włoskiego, nie spędzał tam co drugich wakacji. Przesiedziałem z nim całe niedzielne popołudnie w siedzibie telewizji Sky, której był ekspertem, oglądaliśmy tam wspólnie kolejkę Serie A. I dopiero gdy się rozstaliśmy, uzmysłowiłem sobie, że mój rozmówca, gdy gawędziliśmy o aktualnościach, praktycznie nie wymieniał nazwisk piłkarzy. Ilekroć zapytałem go o kogoś, natychmiast przechodził do analizy gry całej drużyny. Jakby jednostek zwyczajnie nie dostrzegał, jakby istniały dlań tylko jako trybiki maszynerii. Po raz pierwszy pomyślałem wówczas, że jest radykałem stanowiącym skrajne przeciwieństwo Zbigniewa Bońka, innego radykała, który od zawsze przekonuje, iż o zwycięstwach przesądzają wybitni soliści, natomiast rolę trenera marginalizuje, redukuje go wręcz do asystenta mającego proste zadanie – nie spieprzyć tego, co są w stanie zaoferować wirtuozi. A potem zwróciłem uwagę, że również w felietonach publikowanych na łamach „La Gazzetta dello Sport” Sacchi maniacko unika pisania o indywidualnościach. I znalazłem w kanonicznej „Odwróconej piramidzie” Jonathana Wilsona zwierzenia Włocha, że już za młodu, gdy zafascynowany oglądał Real Madryt z lat 50. czy Holandię lat 70., ekran telewizora wydawał mu za mały, bo nie pozwalał objąć wzrokiem manewrów całej drużyny.

Dlatego był skazany na klęskę, gdy w 2004 roku obejmował funkcję dyrektora sportowego Realu Madryt. Na Santiago Bernabeu trwała era „galaktyczna”, prezes Florentino Pérez skupywał megagwiazdę za megagwiazdą, nie zastanawiając się, czy stworzą harmonijną konstelację, a trenerów zatrudniał byle jakich – w tamtym sezonie po szatni panoszyli się kolejno José Antonio Camacho, Mariano Garcia Remón i Vanderlei Luxemburgo. Zderzenie skrajniej odmiennych wizji trudno sobie wręcz wyobrazić, więc Włoch przetrwał w Madrycie ledwie rok. – Gdy pewnego dnia zapytałem Florentino Péreza, jak wyglądałaby jego idealna drużyna, nawkładał do niej tylu napastników i rozgrywających, że Davida Beckhama musiał ustawić na prawej obronie, a z Zinedine’a Zidane’a zrobić stopera – wspominał Sacchi współpracę z hiszpańskim biznesmenem. Przewidział też, że transfer Zlatana Ibrahimovicia do Barcelony okaże się klapą, przekonując Pepa Guardiolę, że kupił „samotnika, najlepszego solowego artystę świata” niezdolnego zaaklimatyzować się w specyficznym środowisku Camp Nou, bo katalońska drużyna nie jest drużyną, lecz osobną kulturą, w której wszyscy muszą podążać za tą samą ideą.

Tylko detale – konkretnie: przegrane z Brazylią rzuty karne w finale mundialu – dzieliły Sacchiego od zyskania sławy jedynego wówczas trenera, który zdobył i najcenniejsze trofeum klubowe, i najcenniejsze trofeum reprezentacyjne, choć Włosi nie należeli wówczas do ścisłej światowej czołówki. Jednak piłkarze „Squadra Azzurra” – nie mógł prać im mózgów dzień w dzień, jak w klubie – podczas jego rządów raczej nie porywali. Na mistrzostwach świata wygramolili się z grupy z trzeciego miejsca (ze stosunkiem bramkowym 2-2), w 1/8 finału przepchnęli Nigerię dopiero po dogrywce, wbrew filozofii trenera ich los leżał w nogach indywidualności – Roberto Baggio strzelił pięć z ich sześciu goli w fazie pucharowej – a podczas Euro 1996 nie przetrwali pierwszej rundy. Nawiasem mówiąc, w reprezentacji Sacchi też popadł w konflikt z największym gwiazdorem, jak w klubie. Jego wielka kariera trwała zatem krótko, choć wpływ na historię futbolu wywarł przemożny. Po pierwsze, w pewnym stopniu zasłużył się dla sukcesów Milanu po jego odejściu – Fabio Capello uszanował taktyczną wizję poprzednika i co najwyżej ją retuszował (kładł większy nacisk na defensywę), co dało mu cztery mistrzostwa kraju, a także triumf w Lidze Mistrzów (1994) i awans do finału (1993). Po drugie, w szatni Sacchiego dojrzewał Carlo Ancelotti, czyli jeden z najbardziej utytułowanych szkoleniowców XXI wieku (obaj stanowią chyba najwspanialszą obok Rinusa Michelsa i Johana Cruyffa trenerską parę „mistrz – uczeń”). Wreszcie po trzecie, trudno dziś wynaleźć wybitnego futbolowego stratega, który nie przyznawałby się do czerpania z dorobku Sacchiego, a Jürgen Klopp twierdzi wręcz, że zawdzięcza mu całą swoją wiedzę i przed laty nazywał swoją Borussię Dortmund w 10 procentach prowadzoną przez wielkiego Włocha.

Piętno wywarł więc gigant z maleńkiego, siedmiotysięcznego miasteczka Fusignano na całych pokoleniach trenerów, natomiast piłkarzy natchnął niewielu – jedną grupę z San Siro, która też po trzech latach miała go dość. Jeszcze jeden cytat z mojego wywiadu w siedzibie telewizji Sky: – Wyselekcjonowaliśmy idealną grupę sportowców. Nikt nie czuł się jak w koszarach, nikt nie uważał, by moje żądania były wzięte z księżyca. Mieć szczęście to też sprawa kluczowa, jeśli chcesz przejść do historii. I ja miałem szczęście, że trafiłem na Milan, że w jednym czasie i jednym miejscu zderzyły się idee moje oraz szefów klubu – zbieżne, dążące ku tym samym celom tym samymi środkami. A z naszymi ideami spotkali się bezgranicznie ufni w ich skuteczność wielcy gracze. Był plan, było szczęście, była seria pomyślnych zbiegów okoliczności, bez których by się nie udało. Tak powstaje historia futbolu – mówił mi Sacchi. Zawsze był lojalny wobec mediolańskich piłkarzy i działaczy, niezmordowanie podkreślając, że bez nich byłby nikim. Ale jego szatnia w pewnym momencie nie wytrzymała drylu. Im częściej zdarzały się porażki, tym trudniej było znosić wyrzeczenia. Aż wiosną 1991 roku Berlusconi usłyszał od swego pupila van Bastena, występującego w imieniu drużyny: „Albo odejdzie on [trener], albo odejdziemy my”.

Po rozstaniu z reprezentacją Sacchi próbował jeszcze wrócić do klubowego życia, ale zdołał wydać jedynie kilka ostatnich tchnień. Na pół roku wrócił do Milanu, który zostawił na 11. miejscu w Serie A. W Atlético Madryt – rządzonym przez prezesa oszołoma, kompulsywnie zwalniającego trenerów Jesúsa Gila – przetrwał siedem miesięcy. Parmę porzucił po trzech tygodniach, bo nie radził sobie ze stresem i podupadł na zdrowiu. Wycieńczał zatem psychicznie podwładnych, ale wykańczał też siebie. A może pozostał nazbyt bezkompromisowy i było mu tym trudniej uzyskać zrozumienie w szatni, im głębiej wchodziliśmy w erę narcyzmu, kultu indywidualizmu oraz gargantuicznych pensji czyniących spustoszenie w jaźniach piłkarzy? W każdym razie za proroka uchodzi częściej w obcych krajach, wielu rodaków do dziś go kontestuje. A na szczytach futbolu przebywał Arrigo Sacchi ledwie siedem lat. Chyba nikt w futbolu nie potrzebował tak niewiele, by osiągnąć tak wiele.

* Przeczytaliście mój zmodyfikowany tekst z 2012 roku, z magazynu Kopalnia, czyli najfajniejszego polskojęzycznego czytadła futbolowego, którego piąty tom ukaże się w tym roku. Pozachwalam je tu jeszcze, inaczej się nie da.

26 myśli na temat “Arrigo Sacchi. Treser umysłów*

  1. Supertrener, superteam (który parę lat trząsł Europą bez pomocy sędziów) i fajny tekst.

    Odtrutka w sam raz na tę wczorajszą dołującą beznadzieję łódzką.

    Polubienie

  2. Miałem już swoje lata, a konkretnie 12, gdy oglądałem Real-Milan i co tu dużo mówić, uważałem się za eksperta, który fach piłkarski zna od podszewki. Ale gdy van Basten strzelił na Bernabeu, nie potrafiłem uwierzyć, że istota ludzka jest w stanie coś takiego wymyślić, a następnie wykonać. Ta bramka mnie prześladowała, zdołowała, tak jak niektórych artystów przygnębia obcowanie z arcydziełem – wiedzą, że czegoś takiego nie stworzą, więc nie widzą już sensu dalszej pracy. Oczywiście, że kibicowałem Milanowi, ale arcydzieło van Bastena mną wstrząsnęło i zamiast zainspirować, zniechęciło. Jak po czymś takim grać w piłkę? Wszystko będzie już tylko profanacją. Skonfrontowanie z absolutem miało też dobre strony – trochę przestałem gwiazdorzyć na podwórku.

    Polubienie

  3. Zanosi się na powtórkę z ubiegłego roku. Kolumbia, Senegal i … – niski pressing.
    Ale to tak jest, jak nasza myśl trenerska jest ciągle na etapie catenaccio, które w 74 r. Kazimierz Górski już w fazie grupowej MŚ spuścił do domu. Oj, przydałby się jakiś Sacchi, który spuściłby naszych ciężko przerażonych „myślicieli”, zakładających podwójnego pampersa (na głowę?) na samą myśl o wygrywaniu.

    Polubienie

  4. Muszę się i tutaj podzielić, bo to najprzyjemniejsze chwile są dla mnie:

    Polubienie

  5. Gdyby alkoholicy przyznawali swojego literackiego Nobla, to gość miałby go jako pierwszy – za samo tylko porównanie ich do żołnierzy na wojnie.
    Kilka naprawdę niesamowitych akapitów.

    Polubienie

  6. @Rafał
    I wcale się nie dziwię. Mnie też milo się zrobiło, że wśród nas, czytaczy Twoich felietonów jest taki Ktoś. A przecież to nieporównywalna frajda.

    Polubienie

  7. Sacchi miał 5 najlepszych na Świecie na swojej pozycji: Maldini, Baresi, Holendrzy. Gdyby takich pięciu miał Łobanowski w Dynamie, to w ’99 roku wygrałby LM, ale że gwiazdępierwszej wielkości miał tylko jedną, to skończyło się tak jak się skończyło. Nie wiem jak w ’98 czy ’00 bo akurat Real był takim gwiazdozbiorem, że nie wiadomo jakby było.

    W każdym razie Ronaldo był dwukrotnie najlepszym piłkarzem finałów MŚ, mistrzem i wicemistzrem. Nic dziwnego skoro ma się takich partnerów jak Rivaldo czy Ronaldinho.

    Polubienie

  8. @Autor
    Gratuluję świetnego, niemal lirycznego, tekstu oraz cytowania u Pilcha.

    @Antropoid
    Takie teksty są odtrutką przede wszystkim na piłkarski postmodernizm, którego twarzą jest – przynajmniej dla mnie – uwielbiany przez tłumy gwałciciel i oszust podatkowy, któremu aktualny pracodawca podlizuje się tak bardzo, że wjeżdża mu (wiadomo, gdzie) z całym stadionem.

    Polubienie

  9. @ST. PAULI

    Takie jednostki zawsze wśród gwiazd były, natomiast kiedyś była przynajmniej jakaś sprawiedliwość szans (patrz: puchary), na którą od momentu powstania LM wykasztaniono się w UEFA dokumentnie, publicznie i bez najmniejszego wstydu.
    I to jest dopiero postmodernizm 🙂

    Polubienie

  10. @Antropoid
    To, o czym piszesz (i z czym się zgadzam), wydaje mi się raczej piłkarskim neoliberalizmem niż postmodernizmem (skoro już używamy „izmów”). Przez piłkarski postmodernizm rozumiem zasadę równorzędności konkurencyjnych narracji, zgodnie z którą nie jest ważne, czy piłkarz kogoś zgwałcił czy nie, natomiast ważne, że jest „wielkim profesjonalistą”, pod którego wrażeniem ktoś jest. Nie jest ważne, czy klub za darmo promuje UNICEF czy za grube miliony kraj rządzony przez wrogów wolności lub korporację naruszającą prawa pracownicze. Nie jest ważne, czy kibice są rasistami czy działają na rzecz inkluzji wszystkich członków lokalnej wspólnoty.

    Polubienie

  11. PS. Byłbym zapomniał. Nie jest również ważne, czy jesteś Maldinim, który starał się grać czysto czy Ramosem, który stara się nadrabiać brak jakości piłkarskiej Maldiniego.

    Polubienie

  12. @ poweravocado
    Problemem Łobanowskiego w 99 nie było to, że miał tyle jednego „number 1”. Problemem był amator w bramce – Szowkowski w dwumeczu z Bayernem po prostu był 12 zawodnikiem Niemców, dla odmiany Kahn był pierwszym i trzynastym zawodnikiem Bawarczyków.

    Polubienie

  13. tldr:
    @ron
    e, legendę to Ty szanuj. Albo i nie.

    @St. Pauli
    określ spektrum swojego punktu widzenia, bo nie wiem czy jesteś zapobiegliwy, czy naiwny
    [ach, w związku z Twoim pytaniem kiedyś – nie byłem sarkastyczny i ogólniej, w sekcji tldr nabijam się co najwyżej z siebie]
    ———-
    @ron_obvious, a potem też @antropid i @St. Pauli, ale nie tak bezpośrednio
    Zabawne, że Oleg po latach wyrósł na żywy pomnik tego klubu. Skakał dla Dynama za owczym pęcherzem do czterdziestki z małym hakiem i teraz mówienie takich rzeczy jak te Twoje jest Zakazane*, bo to Godzenie* W* Legendę*.

    O, i weźmy to za przykład szerszego zjawiska. Totti, wspaniała postać, wybitny piłkarz i wybitny Rzymianin (a może, AS Rzymianin powinienem powiedzieć). Otoczony w br. kultem powórnywalnie maniakalnym do Maradony w Neapolu (kto był, ten wie, a kto nie był, temu WizzAir, cudowne miasto!). Jakże tu wspominać, że w 2004 na Euro Mistrz* opluł jakiegoś byle-bułgara*. W ogóle z gościa był cham i prostak, z czego Włosi jeszcze w poprzedniej dekadzie trochę żartowali, ale w bieżącej jakby zakazano.

    I nie tyczy się to tylko Legend* Z* Historią*. O okropnie chamskim faulu Ronaldinho z Anglią w 2002 już wtedy nic się za bardzo nie mówiło, bo to przecież był Co-Za-Występ*. Burzono się raczej, że Artystę* ominie półfinał z Turcją, a także wspominano, że to pierwszy raz, gdy strzelec gola ukarany zostaje potem czerwienią (jakby to był jakiś sukces…).

    I czy to też nie jest objaw jakiegoś postmodernizmu? Malowanie naiwnych, czarno-białych obrazków, na których ktoś, z niedoboru kolorów głównie, musi koniecznie być całkiem biały?

    @St. Pauli
    Z tymi czarno-białymi obrazkami to bardzo też do Ciebie piję. Bo trochę nie wiem, czy Ty rzeczywiście widzisz Ramosa (vel. Oszusta) wyłącznie przez pryzmat brudnej gry, malując sobie ołówkiem, czy właśnie przeciwnie – tylko podkreślasz ten aspekt, póki nie okaże się (a może aby nie okazało się za szybko?), że to Legenda* i trzeba ją rysować tylko białą kredką.

    Od kilku lat odnoszę wrażenie, że czarne są tylko czarne dziury (które występują rzadko), a białe są tylko białe dziury (byt czysto matematyczny, jeszcze[?] nie zaobserwowany). Wszystko inne jest strasznie kolorowe i tylko ludzie prości nie przyjmują tego do wiadomości, bo to czyni sprawy skomplikowanymi.

    *ostatnio w niektórych książkach odkrywam, że wielkość liter może być metodą prowadzenia narracji.

    Polubione przez 1 osoba

  14. @Koziołek
    Mój punkt widzenia to tertium quid pomiędzy liberalizmem (rozumianym jako co do zasady neutralna rama dla różnych punktów widzenia, z których każdy, jeśli nie narusza cudzych słusznych uprawnień, jest dobry) a havlizmem (rozumianym jako próba wypełnienia tej co do zasady neutralnej ramy treścią moralną).

    Krytyka postmodernizmu (oraz całkowicie neutralnego moralnie liberalizmu) ze stanowiska havlowskiego może wydawać się czarno-biała, ale tylko dlatego, że tenże postmodernizm (i całkowicie neutralny liberalizm) zmierza do zatarcia jakiejkolwiek różnicy pomiędzy kolorami. I właśnie dlatego potrzebne jest coś, co na pierwszy rzut oka wydaje się absurdalne, przerysowane (np. umyślny manicheizm), aby wstrząsnąć porządkiem, który dla większości wydaje się oczywisty.

    W przypadku Ramosa umyślnie pomijam to, co oczywiste (wysoka piłkarska jakość) i skupiam się na tym, co ignorowane. Przyczyną tego skupiania się jest fakt, że w przeszłości byli inni piłkarze o co najmniej równie wysokiej jakości, którzy nie pomagali sobie stosowaniem pozapiłkarskiego instrumentarium. Można więc powiedzieć, że istnieje wzór, do którego należy dążyć. A skoro odnośny wzór istnieje, to krytyka tych, którzy doń nie dążą, jest uzasadniona.

    Polubienie

  15. @anonim, o którym mniemam, że jest St. Paulim
    Och, czyli zapobiegliwy. To mnie bardzo uspokaja. Wobec powyższego popieram w całej rozciągłości próby dorysowywania kolorów do tych białych i do tych czarnych obrazków.

    Na marginesie – miło jest od czasu do czasu przeczytać w internetach parę akapitów, które wymagają względnego skupienia i koncentracji. To bardzo uprzejme, że odpowiadasz mi tak wylewnie i szczegółowo, ale forma tej odpowiedzi daje mi nawet jeszcze więcej frajdy.

    Polubienie

  16. @Koziołek
    Nie wiem, dlaczego wystąpiłem jako anonim. Wydawało mi się, że się podpisałem. Cieszę się, że komuś miło się czyta moje wynurzonka. Czuję się zatem w obowiązku wytłumaczyć swoją motywację. Kilka lat temu znajomy polecił mi esej Maxa Horkheimera pt. „Społeczna funkcja filozofii”. Wyczytałem tam, że tytułową funkcją jest podważanie status quo, aby ludzie nie zagubili się w ideach, które oferuje im współczesna im cywilizacja. Skoro więc status quo piłki nożnej w coraz większym stopniu polega na – umyślnie upraszczam – przewadze egoizmu nad zasadami, to czuję się w obowiązku go podważać.

    Polubienie

  17. Nie wiem, panie Rafale, czy porównanie Sacchi-Ancelotti do Michaels-Cryuff nie jest nieco na wyrost. Carletto w swoim stylu prowadzenia zespołów różni się bardzo od tu przytoczonego modelu Sacchiego „indywidualności są niczym, system jest wszystkim”. Opowiadał w autobiografii iż dla zachowania systemu raz tylko zablokował transfer zawodnika i potem bardzo tego żałował(chodziło o początki jego kariery i odmówienie Baggio). Dalej, Carlo dawał poznać się jako trener nad wyraz elastyczny, zdolny do gry ultraofensywnej(Real, CFC) ale i bardzo pragmatycznej(dwumecz PSG z FCB), dał się poznać jako trener który niekoniecznie preferuje jakieś ustawienie, ale znakomicie potrafi takowe wybrać dla swoich podopiecznych, by wydobyć z nich to co najlepsze. Z całej czołówki, Carletto to chyba nr 1 jeśli idzie o indywidualny rozwój piłkarza, 3 zdobywców ZP(Scheva, Kaka, Ronaldo którego nauczył gry zespołowej na serio), poza tym życiówki (w sensie liczb) notowali – Drogba, Lampard, Ibra, Lewy, di Maria(no i trzech ZP-ców) swój najlepszy futbol grali (IMO) Modrić, Isco, czy Seedorf. To bardziej ekspert w eksponowaniu umiejętności piłkarzy, aniżeli twórca ścisłych systemów taktycznych.

    @st.pauli
    Aby stwierdzić iż brudna gra Ramosa jest „ignorowana”, trzeba na serio zamknąć się w bańce swoich poglądów. Piosenki układane, każdy faul analizowany przez media, w satyrycznej kreskówce występuje w garniturze z żółtych i czerwonych kartek. Konsekwentnie na to odium zapracował, i stwierdzenie iż jest to ignorowane, jest mijaniem się z prawdą.

    Polubienie

  18. Nasz Rafał jak zwykle czuje rytm. Wczoraj napisał o bukmacherozie, a dzisiaj u Darka Wołowskiego czytam o aresztowaniu 11 osób, w tym byłego piłkarza Realu Madryt, za ustawianie w porozumieniu z bukami wyników w hiszpańskich ligach.
    I zaczynam mieć wątpliwości, czy piłka prędzej stanie się bukmacherskim przekrętem czy telewizyjnym „szołem” – piłką z gwiazdami? Biorąc pod uwagę zaangażowanie „dziennikarzy sportowych” w promowanie obu kierunków szanse oceniam na po 50%. Ale obstawiać nie będę.

    Kibic analogowy.

    Polubienie

  19. @0twojastara
    Ramosowi musi być bardzo przykro z powodu tych piosenek, analiz i satyr. On tak bardzo szanuje innych ludzi, że jego nieskalana duszyczka woła „misere mihi!”. To jest najbardziej okrutna forma ostracyzmu społecznego od procesu Sokratesa. Właściwie to zacząłem mu współczuć i obiecuję, że już nigdy nie napiszę na niego złego słowa.

    Polubienie

  20. @st.pauli
    Wiesz, może kiedyś odniesiesz się do tego co napisałem, nie tracę wiary. Ale to nie jest ten dzień.

    Polubienie

  21. @Otwojastara
    Odpowiedź Pauli jest jak najbardziej na temat. Tylko Ty uważasz, ze Ramos jest szykanowany, a Pauli, że kartki i krytyka należały się Ramosowi jak psu micha.
    @Pauli
    Porównanie do procesu Sokratesa bardzo mi się podoba. Nawet jeżeli część Ateńczyków po procesie uważała, ze Sokrates ochoczo wypił kielich cykuty bo czuł się winny a inni, że tylko dlatego, ze nie chciał wracać do domu do Ksantypy.
    P.S.
    Nasi „myśliciele” znowu przekombinowali. Co prawda ustawili mecz naszych młodzieżowców w czasie najlepszej oglądalności, ale nie zajrzeli do terminarza finału LE.

    Polubienie

  22. Nie, alpie, nie jest na temat. Jest ucieczką. St..Pauli napisał nieprawdę, o tym że nieczysta gra Ramosa jest jakoby powszechnie ignorowana. Miast przyznać się do błędu/kłamstwa st.pauli woli zmienić temat, na to że na odium Ramos zasługuje.

    I ja z tym jakoś w wypowiedzi nie dyskutuje, przeciwnie, stwierdziłem że na opinię Ramos sam zapracował. To już co mi się w tym nie podoba, to relatywizacja etyczna. St.Pauli oto stawia siebie w roli moralnej, on tu przypomina o barwach etycznych, chce nam unaocznić granicę między dobrem a złem, które, jego zdaniem, są w futbolu zacierane. Czyni to za pomocą kłamstwa. Osobiście nie lubię dorabiania do łgania i efektu potwierdzenia, wysokich moralnych i filozoficznych motywów. Uważam że ludzie którzy faktycznie kierują się w życiu takimi wartościami, tak łacno nie mijają się z prawdą.

    Ps. Widzę że znowu dowiedziałem się, że coś twierdzę, mimo że pierwszy raz widzę. Cóż, masz podobny problem z efektem potwierdzenia jak st.pauli, zatem nie winę. Uściślę – stwierdziłem kiedyś, że łatka brutala sprawia iż ocena niektórych zachowań Ramosa nie jest w wykonaniu światłej opinii publicznej obiektywna. Nigdy natomiast nie stwierdziłem, że na samą łatkę Ramos nie zasługuje.

    Polubienie

  23. @Otwojastara
    I z tym się trudno nie zgodzić. Ramos na swoją opinię pracował przez lata i dzisiaj jest przez nią postrzegany, nawet jeżeli jego pojedyncze zachowania ta opinia traktuje zbyt ostro.

    Polubienie

  24. @0twojastara
    Oczywiście, że się nigdy nie odniosę, gdyż – co implicytnie presuponujesz – tylko Ty masz słuszność w sporze o Real. W rezultacie jakiekolwiek moje odniesienie, które uważam za adekwatne, jest niezgodne z Twoim apriorycznym założeniem. Trudno, to są naturalne koszty dekonstrukcjonistycznego założenia o równoważności alternatywnych dyskursów. Nie zamieniłbym tego na prawdę objawioną.

    Polubienie

Dodaj komentarz