Przyłapałem się na tym, że ostatnio co sezon wykrzykuję, wielokrotnie i zawsze w uniesieniu, że trwa najcudowniejsza Liga Mistrzów w historii. Nie wiem, czy to prawda, czy rozgrywki istotnie rok w rok pięknieją, pewnie mielibyśmy nawet kłopot z uzgodnieniem kryteriów, według których można by je zhierarchizować. Ale wiem, że to moja wewnętrzna prawda – ciągle przeżywam Ligę Mistrzów właśnie jako najcudowniejszą w historii.
Dzisiejszy finał nie miał już wobec mnie, łaknącego wzruszeń kibica, żadnych zobowiązań. Mógł przebiegać przewidywalnie, zakończyć się wyraźnym zwycięstwem jednej ze stron – zazwyczaj tak się ostatnio dzieje, zjawiska ekstremalne obserwujemy we wcześniejszych rundach. I rzeczywiście, w Madrycie wreszcie obejrzeliśmy nawet nie mecz jakich wiele, lecz męczącego gniota, zwłaszcza do przerwy piłkarze manewrowali nieporadnie, demonstrując porażającą niechlujność podań (w pewnym momencie mieliśmy najniższy odsetek celnych w całej edycji rozgrywek!). A jeszcze wieczór zapaskudził nieszczęsny rzut karny podyktowany w pół mgnienia oka po inauguracyjnym gwizdku…Okropność. Ostatecznie wygrali piłkarze lepsi na dystansie całego sezonu, przypominając, że różnicę między nimi a rywalami wyznacza raczej 26 punktów dzielących Liverpool od Tottenhamu w tabeli ligi angielskiej niż spotkanie w finale Ligi Mistrzów, sugerujące przecież sportową równowagę. Nie było łez szczęścia klęczącego Mauricio Pochettino (niezapomniana, ikoniczna scena z półfinału w Amsterdamie), była rozradowana szczęka Jürgena Kloppa, właściciela najsympatyczniejszego znanego mi rechotu w świecie futbolu. Nie było kolejnej ekstazy Lucasa Moury, czyli niespodziewanego strzelca wszystkich czterech najważniejszych goli sezonu dla Tottenhamu (jednego wbił Barcelonie, trzy Ajaxowi), lecz odlot Divocka Origiego, czyli bohatera ze wszech miar spodziewanego – w Liverpoolu każdego gracza w każdej chwili należy podejrzewać, że za chwilę przejdzie samego siebie, zwłaszcza takiego jak Belg. On idealnie pasuje do krajobrazu, w końcu rok temu o tej samej porze bił się o utrzymanie w Bundeslidze z Holsteinem Kilonia.
W trakcie meczu powtarzałem sobie, że nieważny finał, ważna droga do finału. A ta była podróżą, jakiej nie wybłagalibyśmy u dżina ulatniającego się z zaczarowanej lampy – bo zabrakłoby wyobraźni, i jemu, i nam. Podróżą odbywaną zresztą już, jako się wyżej rzekło, co sezon, ponieważ metafizyka Ligi Mistrzów regularnie zasysa nas w inny wymiar, te rozgrywki ewidentnie zmierzają ku pozbyciu się elementów z tej ziemi, prozę życia wypychają poza stadion, ewentualnie na stadiony wypełnione rozgrywkami mniej szlachetnymi.
Nie do końca wiadomo, kto zaczął, kto pierwszy uwierzył, że niemożliwe nie istnieje, ba, że jest wręcz bliskoznaczne słowu „prawdopodobne”, ale triumfalne wracanie z zaświatów – pomimo przegrywania wielobramkowego – oglądamy zbyt często, by nadal wierzyć, że to przypadek. Nie, piłkarze wzajemnie się inspirują i nakręcają, skoro tamtym się udało, to dlaczego nie nam, zawsze oczekuj nieoczekiwanego, pamiętaj, że szczególnie często wydarza się to, co na zewnątrz, poza planetą Champions League, uchodzi za nierealne. A może jednak wiadomo, kto zaczął, czy przynajmniej – kiedy się zaczęło? Może dziennikarska rzetelność nakazuje wręcz podać dokładną datę, by w podręcznikach historii stało napisane, jak doszło do przełomu? Wszak wszyscy pamiętamy, że słynnego 8 marca 2017 roku Barcelona, która wcześniej wróciła z Paryża z klęską 0:4, zareagowała kanonadą dającą niesłychane, absolutnie bezprecedensowe zwycięstwo 6:1. I już nazajutrz natchnieni piłkarze Monaco wzięli skuteczny odwet na supermocarstwie Manchesteru City, choć na wyjeździe przyjęli aż pięć goli.
Obie watahy mścicieli awansowały wtedy do ćwierćfinału, pomimo to żadna nie dotrwała – na takim dopalaczu! – do finału, od tamtej pory nic nie było takie samo. Ba, metafizyczne poczucie dziwności istnienia – kradnę tę zbitkę słów Witkacemu – tylko eskalowało. Następnej wiosny czasoprzestrzeń wyginali piłkarze Juve, którzy po 0:3 z Realem na sekundy przed końcem prowadzili w Madrycie 3:0 (padli po rzucie karnym i czerwonej kartce dla Gianluigiego Buffona), oraz niedocenianej Romy, którzy na 1:4 w Barcelonie odpowiedzieli w rewanżu szokującym 3:0. W minionych miesiącach wiary wbrew zdrowemu rozsądkowi nie straciły ani Juventus (po porażce 0:2 rozbił Atlético 3:0), ani Ajax (po 1:2 u siebie z Realem zniszczył go w Madrycie 4:1), ani Manchester United (wykopał PSG pomimo porażki 0:2 na własnym stadionie), aż wreszcie wszystkich przelicytowały Liverpool oraz Tottenham. Piłkarze Jürgena Kloppa roznieśli na strzępy Barcelonę, choć najpierw oberwali od niej 0:3 – i zakończyli awanturę golem fascynującym, trochę podwórkowym, a trochę wyrafinowanym – natomiast podwładni Mauricio Pochettino zdobywali Amsterdam, choć po 135 minutach batalii również przegrywali 0:3 – i wykończyli Ajax golem wturlanym chyba siłą woli w ostatnich sekundach 96 minuty, w ostatniej akcji, wykutej na ostatnim oddechu. Doprawdy, baśnie tysiąca i jednej nocy dzieją się w Lidze Mistrzów, właściwie trudno sobie wyobrazić, jak moglibyśmy wykrzywić kosmos bardziej. Odrabiać straty dwucyfrowe? Wsadzać w doliczonym czasie nie gola, lecz cały wór goli? Miażdżącą większość tego tekstu spisywałem przed meczem, po obejrzeniu powtórek z przywołanych opowieści niesamowitych, i znów nie umiem uwierzyć, że to wszystko było naprawdę.
Skład madryckiego finału był zatem nieubłaganie logiczny – przylecieli nań ci, którzy najefektowniej zadrwili sobie z logiki, czy raczej, uściślając, unieważnili logikę klasyczną, opartą na naszych przyzwyczajeniach, i zadziałali według logiki nieklasycznej, obowiązującej od marca 2017 roku w Champions League. Jej podstawowe zasady brzmią: każdego piłkarza obowiązuje patologiczna niezdolność do zaakceptowania porażki, na boisku nikt nigdy nie kontroluje sytuacji całkowicie, nie istnieje rozmiar prowadzenia gwarantujący sukces, istnieje wyłącznie prowadzenie usypiające czujność, szczególnie niebezpieczne jest objęcie prowadzenia zbyt wysokiego. Bohaterowie Liverpoolu oraz Tottenhamu umierali tylekroć, że do Madrytu powinni zlecieć jako zombie. Ale nie, oni mieli nieskończoną liczbę żyć, grali na gwarantujących nieśmiertelność tajnych kodach. Dzisiaj znów stanął mi przed oczami Arkadiusz Milik, który jesienią miał wiosnę w Lidze Mistrzów na wyciągnięcie nogi, ale nie wykorzystał wspaniałej okazji strzeleckiej w doliczonym czasie gry – gdyby nie przegrał pojedynku oko w oko z Alissonem, Liverpool przepadłby już wtedy; fruwał mi też przed oczami gol Lucasa Moury wbity zrelaksowanej już Barcelonie tego samego wieczoru, w niemal tej samej chwili – gdyby nie padł, Tottenham również by przepadł. Obaj finaliści walczyli o przetrwanie do ostatniej kolejki fazy grupowej, ba, fani obu umierali na zawał do ostatnich sekund.
I doprowadzili do decydującego starcia na madryckim Wanda Metropolitano, które nie mogło skończyć się źle. Skojarzyło rywali obdarowywanych bezbrzeżnym szacunkiem przez wszystkich kochających piłkę; drużyny będące żywą pochwałą cierpliwej i kolektywnej pracy u podstaw; kibiców rozkołysanych szczęściem autentycznie dziecięcym, bo niezdeprawowanych nieustającym kolekcjonowaniem tytułów, jak w Barcelonach czy Realach, gdzie wygrywania się od piłkarzy żąda; trenerów, którzy z pasją opowiadają o wartościach wyższych, niekoniecznie przeliczalnych na twardą walutę i trofea. Lubiłem słuchać przedmeczowych wypowiedzi. Lubiłem jak nigdy. Futbol zrobił się ostatnio technokratyczny i technologiczny, rozmowy o nim brzmią jak debaty o zwalczaniu kryzysu ekonomicznego lub właściwej reakcji na koniunkturę gospodarczą, obramowujemy go wykresami i diagramami, tymczasem uczestnicy tegorocznego finału odwoływali się wyłącznie do emocji. „Wygra ten, kto bardziej chce” – mówił Trent Alexander-Arnold; „Nie wierzę, że kwestie taktyczne będą miały znaczenie. My zamierzamy wnieść na boisko energię i pragnienie zwycięstwa” – ripostował Hugo Lloris; „Mogę tylko opisać swoje uczucia z kolejki na lotnisku w Kijowie [tam Liverpool przegrał ubiegłoroczny finał], a uczucia były takie, że po prostu wiedziałem, że wrócimy” – zwierzał się Jurgen Klopp, „Umysł to potęga, każdy z nas sam wyznacza granice swoich możliwości” – tłumaczył Mauricio Pochettino. Aż się chciało, żeby tym razem zatriumfowały obie strony, na zasadzie wyjątku, przecież takie odstępstwo od reguł gry harmonijnie komponowałoby się z metafizyką rozgrywek.
Wygląda więc na to, że domknęliśmy triadę. Najpierw Liga Mistrzów zaoferowała najwyższą jakość – poziom sportowy, jakiego nie znajdziemy w żadnym innym piłkarskim turnieju. Następnie zapłonęła najwyższymi emocjami – mieliśmy festiwal thrillerów podawanych w stężeniu, jakiego nie było w całych dziejach futbolu. Aż wreszcie przywróciła najwyższą kibicowską przyjemność – niespodzianki o skali niespotykanej od kilkunastu lat, sukcesy drużyn mniej cenionych i mniej zamożnych, cały tłum bohaterów pozytywnych. Dopiero bieżący sezon podarował wszystko, przeżycie totalne. Jeszcze niedawno zdarzało się nam stękać, że Champions League bywa nudna jak flaki z olejem, że zawsze kopią ci sami, że komerchą aż cuchnie, sport z multipleksu, nieautentyczny, no i ten szmal, zawsze brudny, ufajdany ropą, gazem albo innym Abramowiczem, jego bezmiar czyni zabawę coraz bardziej niedostępną dla każdego, kto nie pochodzi z pięciu najbogatszych państw Unii Europejskiej. Fenomenalny sezon oskarżeń nie obala, ale też słuszne zarzuty nie unieważnią konstatacji, że superrozgrywki osiągnęły szczytowy etap rozwoju. Kto wie, być może wyżej wzlecieć już nie sposób, może już nigdy nie westchniemy, że trwa najwspanialsza Liga Mistrzów w historii – choć gdybyście pytali, to ja wątpię.
Nie ma co się oszukiwać. Spektakl, który nam sprzedają, kupujemy, a potem wchłaniamy wszystkimi trzewiami. Jako dziennikarz sportowy miewałem wyrzuty sumienia albo przynajmniej wątpliwości, czy wypada przez całe życie zajmować się opisywaniem fikołków, gdy wokół jest tyle spraw ważniejszych, czy patrzenie, jak inni ganiają za piłką, nie powinno jednak być jedynie hobby, relaksem fundowanym sobie w nagrodę za pracę bardziej pożyteczną. A sytuacja się pogarsza, łapię się na tym, że tym bardziej uciekam w mecz, czyli przestrzeń z przejrzystymi regułami gry, im bardziej rzeczywistość rezygnuje z jakichkolwiek reguł gry i staje się nie do zniesienia. I codzienna kopana młócka już nie wystarcza, potrzebuję mocnych dawek, narkotyku z Ligi Mistrzów. Oni, piłkarze, też czują, że Liga Mistrzów jest ponad wszystko, widać to w każdym ich geście. Dostajesz mecz petardę, oglądasz ogłuszony, słyszysz wyłącznie własne myśli – Liga Mistrzów jest najpiękniejszym prezentem, jakim obdarowano kibica, Liga Mistrzów to najlepszy futbol, jaki się wydarzył, niech Liga Mistrzów trwa wiecznie. Kilkanaście godzin przed finałem Leo Messi w wywiadzie udzielonym telewizji Fox Sports zwierzył się, że myśl o końcu kariery napełnia go lękiem, że nie wie, jak poradzi sobie bez piłki. Ja z trwogą myślałbym o zlikwidowaniu Ligi Mistrzów. Świat bez niej byłby straszny.
To mamy chyba zamknięty temat siły Izraela i ogólnie całej tej folklorystycznej grupy, z której nie awansować byłoby kompromitacją, nawet przy eksperymentach taktycznych Brzęczka.
Przy okazji Zieliński WRESZCIE ma asystę.
A Austria się budzi.
PolubieniePolubienie
Ja się chciałem zapytać czy będzie wznowienie wszystkich wydań kopalni futbolu w najbliższym czasie?
PolubieniePolubienie
Zaskakująco dobry mecz nasi zagrali wczoraj. Pierwszy raz dobrze się oglądało repę Brzęczka. IMO duży w tym udział Izraela, który grał naprawdę słabo – mając przewagę 3 vs 2 w środku ich pressing nie istniał, Zahavi zmarnował cudowną setkę.
Ale nadal, nawet jeśli Izrael na dużo pozwalał, to trzeba też z tego korzystać. Krychowiak w środku niczym generał z najlepszych Andaluzyjskich rozdziałów, Klich wreszcie wyglądał nieźle, Zieliński błyszczał i ta asysta, Grosicki na farcie xD. No i para napastników, klasa. Wreszcie było widać, że piłkarzy mamy z wyższej półki.
nawet jeśli plan był z grubsza skrzydło i wrzuta. Przynajmniej jakiś to plan.
PolubieniePolubienie