Stało się. Eliud Kipchoge potrzebował mniej niż dwóch godzin, by przebiec dystans 42,195 km. I ustanowił rekord świata osobliwy – nie zostanie on uznany, a zarazem przyćmi chyba wszystkie tegoroczne wyczyny sportowe.
Nie wiadomo właściwie, dlaczego ludzkość obsesyjnie marzyła o pokonaniu maratonu akurat w czasie poniżej dwóch godzin. To 120 minut lub 7200 sekund – liczby okrągłe, ale wraz z poprawianiem kolejnych rekordów długodystansowcy mijali inne równie okrągłe, np. 7500, 7400 czy 7300, a one niczyjej wyobraźni nie porywały. Nikt nie nazywał ich również „psychologiczną” ani „magiczną barierą do pokonania”. Jeśli się zastanowić nad merytoryczną zawartością tego określenia, może zabrzmieć ono trochę absurdalnie. Dlaczego niby zejście poniżej granicy dwóch godzin miałoby dla sportowca stanowić wyzwanie mentalnie poważniejsze niż zejście poniżej, powiedzmy, dwóch godzin i 18 sekund? Dlaczego na wykresach giełdowych czy tabelach z kursami walut także widzimy jakieś wyimaginowane „psychologiczne bariery”, zawsze związane z okrągłymi liczbami?
A jednak w sporcie one rzeczywiście istnieją. Przed dekadami biegacze tęsknili za sforsowaniem innej abstrakcyjnej granicy – przebiegnięcia mili w czasie poniżej czterech minut, czyli 240 sekund. Uchodziła za nieosiągalną, więc przekroczenie jej przez Rogera Bannistera magazyn „Sports Illustrated” obwołał „największym wyczynem XX wieku”. Gdy jednak Brytyjczykowi się udało, w następnych trzech latach barierę złamało… 17 innych długodystansowców. Nie nastąpił wtedy żaden skok w metodach treningowych, nie zmieniły się bieżnie ani sprzęt, ludzkie geny również nie zdążyłyby wyewoluować w kierunku gepardzich. Inni atleci usłyszeli po prostu komunikat „ty też możesz to zrobić”, wyczyn stulecia szybko zmalał do oczywistego celu dla każdego w czołówce. Można przypuszczać, że istotnie pękła bariera psychologiczna.
Daniel Coyle, cytowany już przeze mnie autor „Kodu talentu”, przywołuje więcej dowodów, że jeśli przełomu dokona pojedynczy sportowiec, to potrafi natchnąć wielu mu podobnych. Opowiada o golfistkach z Korei Południowej, które przypuściły zmasowany atak na czołówkę w 1998 r., po bezprecedensowym dla zawodniczek z tego kraju sukcesie odniesionym przez niejaką Se Ri Pak, czy Annie Kurnikowej, która natchnęła tabuny rodaczek, gdy jako niepełnoletnia tenisistka wtargnęła do półfinału Wimbledonu. „Talent rozprzestrzenia się jak mlecze po podmiejskich ogródkach. Jeden podmuch przynosi wiele kwiatów”.
Czy zatem powinniśmy zakładać, że wkrótce zaczniemy oklaskiwać całe stada następców Kipchoge, który zresztą wspominał, że w swoim pościgu za niemożliwym inspirował się Bannisterem?
Odpowiedź nie jest prosta, ponieważ oba biegowe rekordy oddziela wieczność. Gdy swój ustanawiał w 1954 roku Brytyjczyk, jako młody lekarz rano miał jeszcze dyżur w szpitalu i dopiero w południe wsiadł w pociąg do Oxfordu, by stanąć na starcie. Zwykły chudzielec sporo ćwiczył, więc był szybki. Tymczasem Kenijczyka poniosły dzisiaj potęga współczesnej technologii, nauki, wątpliwych praktyk Nike oraz majątek kontrowersyjnego, delikatnie mówiąc, multimiliardera Jima Ratcliffe’a.
Długo by opisywać, ile mózgów oraz mięśni pracowało na wyczyn Kipchoge. Buty z oddającą energię wkładką z włókna węglowego; aerodynamiczne tunele osłaniające od wiatru; zmieniający się jak w sztafecie inni wybitni długodystansowcy zredukowani do rólek „zająców”, którzy przyspieszają bieg (nie podoba mi się, że do polszczyzny przeniknął „pacemaker”, nasze słowo ładniejsze); podawane przez rowerzystów napoje, w tym ponoć najwydajniejszy wyprodukowany izotonik; wyświetlana na ziemi kreska pozwalająca Kenijczykowi kontrolować tempo; towarzysząca mu na zawodach pierwszy raz w życiu żona i dzieci. Tym razem w głowach atletów niekoniecznie natychmiast zaświtało „ja też mogę to zrobić”. Wykorzystano całą dostępną wiedzę, zainwestowano ocean pieniędzy, spektakl spowiły też wątki związane z zakazanym wspomaganiem – o wielu przeczytacie w świetnym tekście Łukasza Jachimiaka i zatrzęsieniu innych materiałów we wszystkich językach globu, bo widowisko podekscytowało całą ludzkość. Sam Kipchoge porównał swoje kroki do tych, które po wylądowaniu na Księżycu wykonał astronauta Neil Armstrong.
Władze lekkoatletyczne uważają inaczej, rekordu nie uznają. Opisane wyżej okoliczności łamią bowiem regulamin w wielu punktach, poza tym Kenijczyk nie brał udziału w normalnej rywalizacji. Wielu ekspertów, również aktywnych znakomitych lekkoatletów, wyczuwa w wiedeńskiej imprezie fetor przekrętu, zorganizowanej dla marketingowych potrzeb cyrkowej sztuczki mającej niewiele wspólnego z prawdziwym sportem. Sam chętnie napisałbym, że Kipchoge wygrał na dopingu, ale czuję, że mimo wszystko obraziłbym fenomenalnego atletę, który zasługuje na szacunek i podziw. Nikt tutaj nikogo nie oszukiwał, całą (miejmy nadzieję) operację przeprowadzono jawnie, zresztą hegemonii bohatera nad resztą biegowej stawki nie sposób zakwestionować – posiada również oficjalny rekord, wygrał 12 z 13 przebiegniętych w karierze maratonów, raz dotarł do mety jako wicelider. Reprezentuje szczytowy sportowy kunszt.
Można co najwyżej żałować ewentualnych następców, którzy psychologiczną barierę przełamią – o ile ktokolwiek przed nim tego dokona, być może tylko hipotetyzujemy – w normalnej rywalizacji. Kipchoge w pewnym sensie odebrał im przejście do legendy. W harmidrze składanych obecnie mistrzowi hołdów niewielu bowiem usłyszy lub uzna za zasadniczo ważne, że padł rekord jedynie nieoficjalny. Gdy pojawią się odpowiednio zdeterminowani sponsorzy z budżetem bez dna, jak szefowie Nike czy Ratcliffe, mają pełną wolność zignorowania obowiązujących reguł gry. Wymyślą sobie własne. Zmierzają w końcu ku celowi donioślejszemu niż sport, pragną przekraczać granice ludzkich możliwości. I widownia to kupi. Przecież Kipchoge nie poleciał na lekkoatletyczne mistrzostwa świata, wolał igrzyska pod flagą Nike.
Dlatego zastanawiałbym – z niejakim niepokojem – czy alternatywnych sportowych aren nie przybędzie. Czy nie czeka nas nawet widok sprintera, który namówiony przez obrzydliwie bogatych mecenasów otwarcie się szprycuje, by unieważnić inną „psychologiczną barierę”. I wcale nie oczekuje, że ktoś jego wyczyn opublikuje w oficjalnych tabelach. Można rekord uznać albo nie, i tak nikt mu nie odbierze, że był pierwszy.
Czemuż, ach czemuż, przyszedł mi do głowy Pistorius?
PolubieniePolubienie
@bartoszcze
To te wkładki. O ile to wkładki…
PolubieniePolubienie
Myśl z ostatniego akapitu szalenie intrygująca, prowokuje też do zadania pytania jakie rekordy świata zostały pobite na treningach? Na dobrą sprawę właśnie za taki trening można uznać wyczyn Kipchoge’a. Czy Usain Bolt, albo ktoś z jego sztabu zdradził w ile biegał 100 i 200 metrów na treningach? Sprinty to akurat specyficzna dyscyplina, bo oficjalnych startów w kilku latach, gdy był w szczycie formy Bolt miał pewnie maks kilkadziesiąt, a na treningach mierzył sobie czas pewnie tysiące razy. Jeśli w Berlinie w sierpniu 2009 przebiegł w 9.58, to najpewniej dzień/tydzień/miesiąc przed/po tym starcie wykręcał również takie czasy na treningach.
PolubieniePolubienie
Przyznam, że nie rozumiem zarzutów autora. Tak wiem, że ten bieg różnił się od zwykłego maratonu. Ale jakie to ma znaczenie jeśli chodzi o czas?
Po pierwsze rekord w maratonie to bardzo umowna kwestia bo trasy się mocno różnią od siebie. Nawet ten najbardziej plaski maraton w Berlinie ma jednak więcej podbiegów.
I akurat wybranie tak płaskiej trasy jak w Wiedniu, gdzie różnica wzniesień to 2,4m! ma pewnie największy wpływ na rekordowy czas. No, gdyby podbiegał do stolika po napoje to pewnie parę sekund też by stracił w porównaniu do podawania napojów przez rowerzystę.
Ale inne zarzuty są z tylnej części ciała wyjęte.
Bo w czym niby pomaga laserowa linia? Na tym etapie wytrenowania każdy maratończyk zna swoje ciało i bez zegarka wie w jakim tempie biegnie. W największych maratonach też są zające. Taki sposób motywacji przez wyznaczanie tempa jest zakazany? Za chwilę pewnie stanie się standardem w największych maratonach komercyjnych. Bardziej niż biegaczowi pomaga ona widzom w oglądaniu biegu. W sumie czym się to różni od linii na skoczni narciarskiej? To też uważacie za doping? Za kilka lat sam IAAF będzie takie linie stosował na bieżni. To tylko podniesie jakość oglądania zawodów w LA.
Zarzuty o nowe buty są śmieszne, bo postęp w tej dziedzinie jest ciągły. Nie ma porównania choćby do butów z przed 10-20 lat. Dopóki nie zamontują w nich sprężyn lub silników elektrycznych i kółek to dla mnie jest ok. Oczywiście to wszystko pomaga uzyskać lepszy wynik, ale ostatecznie to sam Kipchoge musiał pobiec poniżej 2h. Ok, w sterylnych prawie laboraryjnych warunkach, ale jednak musiał to zrobić. Na Monzie się przecież nie udało.
Dla mnie ten bieg to najważniejsze osiągnięcie w sporcie w XXI w.
Złamanie absolutnie wielkiej granicy w biegu maratońskim. Pewnie ktoś w przyszłości pobiegnie szybciej, ale kolejny porównywalny z tym rekord to będzie dopiero złamanie 1h na tym dystansie.
To raczej nigdy się nie zdarzy. A na pewno nie za naszego życia.
PolubieniePolubienie
Dla mnie Kipchoge niczego tym biegiem nie udowodnił. Bardziej do mojej wyobraźni przemawia 12 wygranych maratonów w bezpośredniej rywalizacji na 13 przebiegniętych, a nie czas osiągnięty w warunkach wręcz laboratoryjnych. A, że przy okazji padła bariera wyznaczona bardziej przez miłośników tabel i statystyk oraz sprzedawców reklam, a w mniejszym stopniu przez miłośników rywalizacji, to już zupełnie inna bajka.
Dla mnie ten rekord miałby zupełnie inny wymiar, gdyby do Wiednia zaproszono chociaż z dziesięciu aktualnie najlepszych maratończyków, wcześniej wyposażonych w te same osiągnięcia sportowych laboratoriów.
Ale w najbliższym czasie może być ciekawie… – myślę, że wielu maratończyków będzie mu chciało udowodnić swoją wyższość i z nim po prostu wygrać, a producenci będą chcieli zarobić na gadżetach i odżywkach dla sportowców. I będziemy mieli to, co np. co roku możemy obserwować na stokach narciarskich… – dla wielu amatorów nie umiejętności, ale stroje i sprzęt są istotą rywalizacji.
I jak zwykle ostatecznym zwycięzcą będzie pieniądz.
PolubieniePolubienie
P.S.
Większą frajdę przeżyłem rano, oglądając rywalizację naszych siatkarzy z Brazylią pomimo, że ją przegrali.
PolubieniePolubienie
Zacząć należy chyba od tego, że to iż Kipchoge(zwany dalej Kipkatem dla ułatwienia xD) nie pojawił się na żadnej imprezie mistrzowskiej dotąd, nie zaszczycił nie tylko Dohy, ale też Londynu, Pekinu i Moskwy. Wyjątek zrobił wyłącznie na IO w Rio, ale tu łatwo znaleźć przyczynę – jako biegacz na 5 km jeszcze, zajmował miejsca na olimpijskim podium, 3 w Atenach, 2 w Pekinie, zawsze za K.Bekele(do niego jeszcze wrócimy). Tytuł mistrza świata już miał, ale pewnie to pragnienie złota olimpijskiego siedziało w nim mocno.
Bo, trzeba powiedzieć, jego zachowanie w środowisku maratończyków wcale nie jest osobliwe. Przeciwnie, wielu z nich dobiera starty według uznania, co zrozumiałe, to gigantyczny wysiłek, nie można biegać wszystkich zawodów, ale imprezy sygnowane przez federacje lekkoatletyczną i olimpijską wcale nie stoją jakoś najwyżej w łańcuchu pokarmowym.
Nie chcę przesadnie spekulować, wszak o maratonach mam pojęcie mniej więcej takie jak pozostali czytelnicy – czyli prawie żadne. A jednak uderza, że na imprezach mistrzowskich, wyniki maratończyków są wyraźnie słabsze niż w wypadku zawodów stricte maratońskich. Nawet nasz bohater, uroczy Kipkat, wygrał złoto olimpijskie w swoim najgorszym występie pośród maratońskich wyników, czas miał gorszy nawet od tego jednego wyścigu gdy nie był pierwszy. Strzelam, że przygotowane na szybko przy okazji imprez mistrzowskich trasy maratońskie, ustępują jakością tym wybranym do cyklicznych zawodów.
Sami zawodnicy, jak ustaliliśmy, bardziej cenią rezultat, aniżeli fakt iż przyczynił się do wygrania takich a takich zawodów. Okrągła bariera 2 godzin jawi się fetyszem, ale czy to takie osobliwe w sporcie ogólnie?
O ile trasa maratonu właśnie, ma swoją konkretną historię, tak pozostałe odległości zostały ustalone arbitralnie, w oparciu głównie o ten fetysz okrągłych cyfr. I tak mamy 100m, 200m, 400, 800, 1500, 3000, 5000, 10000. A dlaczego nie ma 500? Dlaczego nie 900, 1000, 450, etc. dlaczego nie dowolna inna wartość? Dlaczego w systemie metrycznym, nie np 100 jardów, 2000 piędzi, dwie staje?
Ktoś powie – co ty pier#$%lisz twojastara, co to za różnica, najlepsi przecież i tak będą najlepsi, nie? Otóż – nie. A nasz uroczy Kipkat jest znakomitą egzemplifikacją.
Jego historia jest jak z definicji dobrej opowieści fantasy Kinga – bohater który miał moc i stara się ją odzyskać. I tak Kipkat miał moc, był mistrzem najwyższym. Przez chwilę, bo potem musiał przez lata uznawać mistrzostwo Kenenisy Bekele, 3-krotnego mistrza olimpijskiego, 5-krotnego mistrza świata, podwójnego zdobywcy Złotej ligi, multimedalisty etc. Bekele również gdy zaczał odstawać w biegach lekkoatletycznych, przerzucił się na maraton, to zresztą naturalna droga dla długodystansowców, starsza legenda długich dystansów, Gebrselassie, również po worku medali w lekkie atletyce, zaczął biegać maratony,z wyśmienitym skutkiem, 2 razy bił rekord świata, 4 „majory” maratońskie wygrał(tylko Kipkat ma wincyj, 9) to dość naturalna droga dla długodystansowców. I Bekele może się pochwalić wynikami więcej niż dobrymi, 2 „majory” wygrane(oba w Berlinie, ’16 i ’19) poza tym 2 i 3 miejsca w Londynie, 4 w sławnym Chicagowskim maratonie, no jest się czym chwalić. Ale zestawiając te imponujące rezultaty niekwestionowanego króla na 5 i 10 km z wynikami Kipkata, nie można się oprzeć wrażeniu iż panowie zamienili się miejscami. Jeden jest absolutnym dominatorem, wygrywającym przekraczając granicę ludzkich możliwości, drugi jest bez wątpienia wybitnym przedstawicielem dyscypliny, ale do absolutnego dominatora brakue mu tej odrobinki, ociupinki, tych drobniutkich detali…. Czyż te detale zaklęte są nie w treningu, nie w sile woli, nie w farmakologii nawet, a w arbitralnie ustalonych dystansach i naturalnych predyspozycjach różnych mistrzów do różnych dystansów?
Wszak nie tylko o biegaczy chodzi. Pamiętacie Pawła Nastulę, absolutnie wybitnego judokę, dominatora lat 90-tych? wygrał duszkiem 3 tytuły mistrza europy, 2 mistrza świata, mistrzostwo olimpijskie, ileś innych zawodów, w serii ponad 300 zwycięstw na macie(chyba 312) w latach 94-98. Był niekwestionowany królem wagi do 95 kg. Potem federacja arbitralnie zmieniła przedziały wagowe, jak nic kierując się fetyszem okrągłych liczb, bo Paweł musiał odtąd startować w wadze do 100 kg, i z jednego z większych i cięższych w swojej kategorii, stał się jednym z mniejszych, i z dominatora multimedalisty, zmienił się w „tylko” jednego z wybitnych przedstawicieli dyscypliny, który nadal dominował krajowe rozgrywki i był zdolny do wygrania srebrnego medalu na ME. Zmiana kategorii wagowych, drobny detal, i niekwestionowany mistrz, staje się tylko jednym z wielu wybitnych, zaczyna brakować detali.
I teraz pytanie, iluż niekwestionowanych mistrzów, byłoby tylko jednymi z iluś wybitnych, a ilu wybitnych ale nie w pełni spełnionych, jak Kipkat na długich dystansach lekkoatletycznych, stałoby się niekwestionowanymi nadludźmi, gdybyśmy arbitralnie zmienili długość tras, kategorie wagowe, ciężary czy kształty rzucanych młotów/kul/oszczepów, wielkości cz masę piłek, rakietek, etc.
Jak bardzo, poza osiągnięciem szczytu możliwości psycho-fizycznych, i opanowaniem do mistrzostwa warsztatu dyscypliny, istotny jest przypadek, który kazał tym wybitnym sportowcom konkurować na tym konkretnym dystansie, a nie odrobinkę innym?
PolubieniePolubienie
Ale żeśmy przez tego Brzęczka w paskudne towarzystwo wpadli!
Belgia, Włochy, Rosja, Ukraina i my z awansem na Euro 2020. A wszystko przez to, ze zamiast grać żelaznym składem, który dał nam sukces w 2016 (cztery bramki zdobyte w ciągu ponad 520 minut gry) i niskim pressingiem (szczytowe osiągnięcie najwybitniejszego polskiego selekcjonera) eksperymentów mu się zachciało. I żeby chociaż szaliczek sobie zawiązał, włoski przylizał i pomizdrzył się trochę do kamer, to zachowuje się jak gbur i żadnych mądrych rad słuchać nie chce.
A ja czytając relacje i komentarze po niedzielnym meczu cały czas się szczypię i zastanawiam czy to fachowe oceny, próby urzeczywistnienia mitów i legend czy kampania wyborcza w PZPN?
PolubieniePolubienie
Ja się szczypię jak czytam Twoje komentarze o Brzęczku Alpie. Jedyny mecz w którym Brzęczkową repę dało się oglądać, to ten z Izraelem, poza tym oczy krwawiły, ja już sobie jako postanowiłem że mecze kadry będę oglądał zawsze w towarzystwie i zawsze z opcją na robienie czegokolwiek z jedynie okazyjnym zerkaniem w ekran na tą nędzę.
Mecz awansujący nas na Euro dał mi dodatkową smutną refleksję – pamiętam euforię meczu z Norwegią, Belgią, Szkocją, awanse które rozrywały emocjami. I ten bękart z grupy specjalnej troski.
Brzęczek może Nawalkę po rączkach całować, grupę dostał że chyba tylko Boniek osobiście byłby w stanie zawalić awans. Dostał, bo nieudolny, jak widać, Nawałka, nabił do granic ranking FIFA. Zaczynał z najniższym w historii, przetrwał grupę z Niemcami, Szkocją i Irlandią i swoim brakiem kompetencji tylko do czołowej 10 się doczłapał, a jak wiemy pierwsze miejsce się nam należy i jak tylko ta przekupna i zła opinia publiczna Brzęczkowi odpuści, to on już kadrę szybciutko poprowadzi do większych sukcesów, wliczając medale i miejsce na szczycie rankingu.
PolubieniePolubienie
Brzęczek nie chce słuchać rad? Przecież on się całe eliminacje zachowuje, jakby pomysłu na reprezentacje szukał w radach – i to głównie z internetu.
Nawałka stylem nie porywał, ale jednak było u niego widać leitmotiv, od początku gry o punkty (do rozpoczęcia mundialu w Rosji). Tym razem scenariusz do napisania dostał jakiś Barton Fink.
Co prawda skończyło się happy endem, ale też w takiej grupie, z jednym tylko rywalem o podobnym potencjale inaczej skończyć się nie mogło.
PolubieniePolubienie
Pytanie brzmi na ile to kompetencje Nawałki, a na ile fartu jaki miał trafiając na grupę utalentowanych zawodników w optymalnym okresie rozwojowym (czas do Euro). Bo Nawałka dał nam nie tylko Euro, ale też MŚ i mecz z Japonią i pomundialowy raport.
I on sam się połapał (chociaż udawał, ze wszystko jest świetnie) po zakończonych eliminacjach do MŚ, ze czas tej grupy się skończył i wiosną w ubiegłym roku wykonywał nerwowe ruchy tylko, że w drużynie grającej żelaznym składem, odzwyczajonej od wewnętrznej rywalizacji (podział na reprezentantów i dublerów) i rotacji meczowej niewiele mógł już zrobić. Efekt widzieliśmy na turnieju kiedy po pierwszym meczu wprowadzał piłkarz zupełnie nieogranych w drużynie.
Z drużyny Nawałki (oprócz bramkarzy) bezdyskusyjna jest tylko pozycja Lewandowskiego a ostatnio także Krychowiaka. Bronią się: – Grosik, chociaż ostatnio częściej znika niż się pojawia, od roku w słabszej formie jest Glik, od czasu do czasu można liczyć na Milika, Rybus ciągle się zmaga z kontuzjami. Zieliński to jeszcze inny problem.
o jest scheda jaką przejął po Nawałce Brzęczek; zdezelowana drużyna w wieku przedemerytalnym, odzwyczajona od wszelkich zmian w taktyce, schematach i zmianach personalnych, ale z ambicjami na udział w ostatnim turnieju w swoim sportowym życiu. To drużyna wymagająca kapitalnego remontu i wymiany części.
Ostatni mecz kadry pokazał, że nie jesteśmy skazani na grę starą porcelaną, klejoną do ostatniej chwili przed pierwszym gwizdkiem. Możemy grać tak jak przed pięciu laty zawodnikami z przyszłością, którzy dają szansę na lepszą grę, a nie martwiącymi się po pierwszych szybszych meczowych przebieżkach jak dotrwać do końca meczu.
A że nikt nie lubi zmian, ze komunikacja na boisku w nowych ustawieniach często zgrzyta to oczywiste. Wszyscy wiemy, że zmiany są tylko na gorsze. I dlatego często są wprowadzane za późno, dopiero wtedy jak inaczej się już nie da. I to musi boleć.
…………….
Wielokrotnie podkreślałem już że co do kompetencji Brzęczka mam wątpliwości, ale też widzę sens w podejmowanych przez niego próbach przebudowania drużyny.
P.S.
Chyba wszyscy już zapomnieliśmy, że Nawałka miał pełny rok od powołania na spokojne przygotowanie drużyny do pierwszego poważnego meczu; – najpierw mógł analizować grę drużyny Fornalika dogrywającej przegrane eliminacje do MŚ, a od listopada do września spokojną pracę na zgrupowaniach i sprawdzanie pomysłów w meczach towarzyskich (warto byłoby sobie przypomnieć jak one wyglądały). Brzęczek w miesiąc po powołaniu i trzech treningach z kadrą przystąpił do oficjalnych rozgrywek, a następnie do eliminacji. To nie ułatwiało wprowadzania niezbędnych zmian.
PolubieniePolubienie
Mnie tam się nie chce rozstrzygać, wystarczy mi że i co rusz jełopy tłumaczą 3 LM z rzędu „fartem”, jeszcze teraz ustawicznie o Nawałce mam w tym kontekście rozprawiać. Jak słyszę podany „fart” jako argument, mam ochotę sobie mózg wydłubać przez oko, tak bardzo konstruktywna to dyskusja. By utrzymać poziom, rzucę że to niezły fart iż poszczególni userzy trafiają w te części klawiatury umożliwiające im wyrażenie tego co rzeczywiście myślą, miast w losowo inne, które jasność i logikę ich wypowiedzi mogłyby zaburzyć. Fart to jako żywo.
Zostawmy wiec Nawałkę, skupmy się na Brzęczku.
Jeśli idzie o selekcje, nie mam doń zarzutów. Reca się broni, Szymański też, Furmana przeżyję, ten bramkarz Legii jako 3 w kadrze też do wytłumaczenia – i tak nie zagra, ale kop motywacyjny dlań solidny. Kuba też mi nie przeszkadza.
Problemy zaczynają się na boisku. Bo choć to Nawałka wymyślił termin „niski pressing” to Brzęczek popularyzuje go z dużą pasją. Praktycznie każdy mecz wygląda jak to nieszczęsne widowisko z Japonią. Wynik jest, a że porzygać się można od obrazu gry? Oj tam, kto by się przejmował.
I tu nawet nie o jakieś walory artystyczne chodzi, tylko o umiejętność narzucenia swoich warunków gry. I jeśli mamy problem z narzuceniem ich Łotwie, to ja nie chcę oglądać meczu z Hiszpanią.
Najgorsza katastrofa jednak potem odbywa się na konferencjach. Inteligentny trener stara się by były jak najnudniejsze, by nie ać pół pretekstu do zrobienia medialnej gównoburzy. Brzęczek sam podrzuca tematy, paląc takie bzdury jak „przeskoki w głowie” Zielińskiego, gadanie jak świetnie ich na zgrupowaniu ich przygotował no to w klubach błyszczą etc. Na niewprawnym słuchaczu jego medialna postawa może obudzić myśl iż Jurek jest niepełnosprawny intelektualnie. Ja wiem, że zwyczajnie nie wytrzymuje presji, która jest znaczna. Przejmuje się nią zbyt bardzo, już na pierwszych zgrupowaniach dał dowód, gdzie po meczu, jeszcze przed konfą, był świetnie poinformowany o treści dziennikarskich tweetów o meczu. Nie myślał o tym co na boisku się stało, tylko jak zostało to odebrane, a to bardzo źle.
IMO Brzęczek to taka gorsza wersja Fornalika – Waldek też nie wytrzymał presji i ustalał powołania i skład w oparciu o medialne oczekiwania, ale ma tą przewagę iż na poziomie ligowym jest trenerem kompetentnym. Ba, nawet imponującym, to co zrobił z Ruchem czy Piastem, zasługuje na ukłon. Szczelam że Brzęczek nie tyle nie doskoczy do sukcesów Nawałki, co nawet Fornalika, nie wyobrażam go sobie po wielokroć na podium ligowym.
PolubieniePolubienie
@Otwojastara
No to nasze poglądy zaczynają się zbliżać. Mi też nie podoba się ciągle zbyt defensywny styl gry, ale myślę (oczywiście mogę się mylić), że to pozostałość w mentalności piłkarzy po pięciu latach gry u Nawałki. I podobają mi się młodzi wprowadzani do drużyny, chociaż nazwisk parę dołożyłbym do tych, których wymieniłeś. Oczywiście na tym etapie nie przesądzałbym, którzy ostatecznie na dłużej zasilą kadrę, ale na pewno nie ograniczyłbym ich liczby do 10-11, a nawet 20 zawodników z uwagi na specyfikę piłki reprezentacyjnej.
I pełna zgoda co do konferencji prasowych Brzęczka.
Inaczej tylko reagujemy na rzeczywistość. Ja z uwagą i zainteresowaniem oglądam kolejne próby meczowe, a zupełnie olewam konferencje Brzęczka. Do Bońka mam trochę więcej cierpliwości. Może dlatego, że pamiętam jak potrafił chlapać w mediach w czasach, gdy był piłkarzem.
PolubieniePolubienie
P.S.
Z tym fartem to faktycznie różnie bywa, ale coś takiego jak utalentowane pokolenia piłkarskie faktycznie istnieją i sam bez problemu wiele ich wymienisz w światowej piłce. O ile fart nie przeszkadza w osiąganiu sukcesów (nie tylko w piłce), to utalentowane pokolenia są do ich osiągnięcia wręcz niezbędne.
PolubieniePolubienie
Irek,
Magia okrągłych liczb istnieje wszędzie. W sporcie na każdym kroku. Np. kiedy debatowano czy Bolt da radę zejść poniżej 9,5, gdy czekano kiedy Bubka wreszcie skoczy to 6 metrów, później te dokładane centymetry nie robiły już takiego wrażenia, w koszykówce zdobycie 100 punktów, a i w piłce dla wielu 5-0 wygląda ładniej niż 6-0. Ale jak rzuciłem na wstępie to dotyczy przecież wszelakich rocznic historycznych, rodzinnych i innych jubileuszy. Tak na szybko jedne z niewielu, które się tej magii wyłamują to osiemnaste urodziny i już niewiele mi więcej do głowy przychodzi.
Jeśli można trochę szerzej to dają mi do myślenia te dziewiątki na końcu w handlu. Na mnie nigdy nie wywierało żadnego wrażenia, czy za soczek zapłacę 2,99 czy 3 zeta, albo za telewizor 4999,99 czy pięć tysi, ale to występuje tak powszechnie, że musi to mieć jakiś ukryty sens, aczkolwiek nigdy nie chciało mi się w to głębiej wnikać.
PolubieniePolubienie
@irek
Na ten temat były już poważne artykuły, faktem jest że artykuły z końcówką ’99 sprzedają się zwyczajnie lepiej, regularnie notują lepsze wyniki.
Cały współczesny marketing opiera się na manipulowaniu klienta, wciskaniu mu jak najwięcej i daniu furtek do racjonalizacji tych złych wyborów. Żeby nie czuł się ze sobą źle i wmawiał sobie że wcale nie zmarnował właśnie pieniędzy. Łatwiej racjonalizować z niższą cyfrą na początku, wszak ona jest „najważniejsza”.
PolubieniePolubienie
Fajny mecz wczoraj widziałem… – drużyna Michniewicza ograła Serbów.
P.S.
To nasze towarzystwo co raz paskudniejsze… – wczoraj dołączyła do niego Hiszpania.
PolubieniePolubienie
Irek,
@0TWOJASTARA
Pełna zgoda, ale jest to tak niesamowite, że aż trudno uwierzyć, że tak wielu może się na to nabierać jeśli można użyć takiego słowa. Zakładałem nawet, że krwiożercze korpki mające setki czy tysiące placówek na całym świecie policzyły sobie ile mogą rocznie przytulić na „nie wydam grosika”.
PolubieniePolubienie