Aż nazbyt dobrze pamiętam ostatnie chwile na San Siro Paolo Maldiniego – piłkarza legendy jeszcze za życia (sportowego), symbolu klubu, rozgrywającego wówczas 900. mecz w barwach Milanu. Część kibiców przeraźliwie go wygwizdała, bo wielokrotnie ośmielał się nie akceptować sposobu, w jaki zachowują się na trybunach, i głośno swoją dezaprobatę wyrażał. Po latach wrócił, usiadł na dyrektorskim stołku, ale wkrótce znów się pożegna. Tym razem z przyczyn merytorycznych, ma się nie nadawać do prowadzenia sensownej polityki personalnej, która da drużynie pomyślną przyszłość. I też się nasłucha – niedawno jeden z byłych działaczy palnął, że Maldini „chce być lekarzem, a nie ukończył nawet szkoły podstawowej”.
Rozstaje się z Milanem on, rozstaje się dyrektor Zvonimir Boban, inny bohater boiska sprzed lat. Obaj nie zdołali ułożyć sobie współpracy z przełożonym, Ivanem Gazidisem.
Nie chcę tutaj rozstrząsać, kto ma rację i wyższe kompetencje – zapaść mediolańczyków to kwestia złożona, skutek wieloaspektowego zamętu ciągnącego się od ponad dekady, do bałaganu już się przyzwyczaiłem i zobojętniałem. Kolejne konwulsje wyjątkowo silnie uzmysłowiły mi jednak, do jakiego stopnia wszystkie wielkie kluby niczym się już od siebie nie różnią.
A jeśli jakieś różnice jeszcze są, ich szefowie robią wszystko, by je zlikwidować.
Gazidis to menedżer, którego właściciele Milanu ocenili wysoko za biznesowe dokonania w Arsenalu. I który niebawem zatrudni prawdopodobnie Ralfa Rangnicka, którego ceni wysoko za innowacyjną, wizjonerską, nawet rewolucyjną działałność w Bundeslidze – w roli supernadzorcy łączącego funkcje trenera oraz dyrektora sportowego.
Pierwszy jest wychowanym w Wielkiej Brytanii obywatelem RPA, a drugi przybędzie na ratunek z Niemiec, ale nie zamierzam eksponować akurat ich pochodzenia czy narodowości. W obu widzę nade wszystko wysoko wykwalifikowanych specjalistów, którzy realizują kolejne zadania, przyczyniając się do ogólnego trendu – precz z klubami, które przez dekady wypracowywały własną tradycję i kulturę działania, witamy kluby wyjęte spod jednej sztancy, reprezentujące pewien wspólny model uznany za najskuteczniejszy. I modyfikowany tylko w detalach.
Pamiętacie niedawny czas, gdy Barcelona i Real biły się o władzę nad światem, uchodząc za skrajne przeciwieństwa? Katalończycy promowali wychowanków i chłopców z sąsiedztwa, madrytczycy skupowali wylansowane już megagwiazdy pochodzące ze wszystkich stron świata, a ja nie sądziłem, by którakolwiek z tych koncepcji była lepsza lub gorsza, lubiłem natomiast dzielącą obu gigantów różnicę. Czyniła futbolowy mikrokosmos ciekawszym, kolorowym, zwyczajnie atrakcyjniejszym. Niestety, dzisiaj już nie istnieje. Zarówno Barcelona, jak i Real wystrzeliwują bimbaliardy milionów na transfery superpiłkarzy, którzy błysnęli już w innych mocnych ligach; obydwa kluby potrafią rzucić bimbalionem na młodego zdolnego; obydwa próbują też oczywiście w miarę możliwości sami edukować juniorów; oba wypożyczają obiecujących graczy, których jeszcze nie mieszczą w składzie, jednak nie wykluczają, że w przyszłości na nich skorzystają.
Zjawisko obejmuje nie tylko El Clásico, wszystkie duże kluby stają się takie same, co widać w ich strukturze, kierunkach rozwoju, nawet nazewnictwie przejętym od polegających na wspólnym schemacie korporacji z innych branż. Przywoływany wyżej Gazidis zasiada na stanowisku CEO, czyli Chief Executive Officera, czyli Dyrektora Generalnego lub Dyrektora Zarządzającego, który trzyma największą władzę wykonawczą w przedsiębiorstwie – jeszcze niedawno tego terminu w piłkarskim słowniku nie było wcale. Jego headhunterzy przeczesali rynek, by zaproponować mu technokratę Rangnicka, który może kierować pionem sportowym wszędzie, gdzie go wezwą – czasem w Lipsku, gdzie swoją franczyzę wstawił koncern Red Bull, a czasem w Mediolanie, gdzie podupadłą markę kupił amerykański fundusz inwestycyjny. (Kupił, by firmę zrestrukturyzować i z zyskiem sprzedać).
Dla pełnej jasności: ani myślę dezawuować niemieckiego trenera, jako kibic Milan widzę w nim wręcz olbrzymią szansę, nie mogę się doczekać, aż po wieczności zatrudniania żółtodziobów lub przeciętniaków drużynę weźmie porządny fachowiec i przywróci światu harmonię, wynosząc ją na szczyty Ligi Mistrzów. Irytowałem się przecież na blogu, że rossoneri, kierując się sentymentami oraz myśleniem magicznym, powierzają piłkarzy dyletantom.
Zarazem jednak w nostalgiczno-melancholijnym nastroju obserwuję, jak Milan zlewa się z resztą świata.
Już prawie wszystkie wielkie kluby mają CEO. Wszystkie uganiają się za tymi samymi komercyjnymi dealami, nie sprawdzając, czym zajmuje się dostarczyciel pieniędzy, z którym podpisują kontrakt. Wszystkie tworzą bliźniaczą siatkę poszukiwaczy talentów oplatającą cały globus. Wszystkie inwestują w akademie dla młodych, których rzeźbią według coraz bardziej ujednoliconych założeń. Wszystkie tak samo zabezpieczają się, oddając pomniejszej konkurencji niesprawdzone jeszcze talenty – dla zminimalizowania ryzyka zagwarantowują sobie prawo pierwokupu, by ewentualnie piłkarza odzyskać. Wszystkie „realizują projekty”, zamiast budować drużynę. Zarządzają wizerunkowymi kryzysami, wydając jednobrzmiące komunikaty. Sprzedają identyczne plecaki, kubki, kapcie. Wszystkie dbają o finansowy interes poprzez forsowanie takich zmian w rozgrywkach, by nie ryzykować porażek w eliminacjach – nie trzeba zmieniać loga, osławiona Superliga już właściwie istnieje. Wszystkie są instytucjami wszechogarniająco kosmopolitycznymi, a nie emanacjami miejsc, do których geograficznie należą – Milanowi ostanie się zaraz już tylko Franco Baresi jako, co za wstrętne określenie, „ambasador marki”. Nawet stadiony przestają się od siebie odróżniać, służąc tym samym handlowym celom – nawiasem mówiąc, m.in. dlatego mediolańskie kluby nie mogą dłużej mieszkać razem na San Siro, muszą się rozstać, by nie dzielić się zyskami, ojej, jak będę tęsknił, jak ja lubię tę osobność, tę konieczność życia z Interem pod wspólnymi jupiterami!
Alternatywy już nie ma, kto nie chce wypaść z gry, musi podążać za wzorcem, wydajna fabryka wyników pozwala na jedynie minimalne odstępstwa od ustalonej normy, inaczej zwyczajnie się nie da. Drobne różnice między klubami wciąż istnieją, ale nikną, potęgi upodobniają się do siebie tak konsekwentnie, że stały się identyczne, zupełnie jak sieciowe kawiarnie, jak nazywane górnolotnie „galeriami” domy handlowe, wewnątrz których nie sposób odgadnąć, czy stoją w Oslo, czy jednak w Lizbonie. Jeszcze parę chwil i z Milanu w Milanie zostanie tyle, ile szans na grę dostanie Daniel Maldini – syn wspaniałego piłkarza Paola i wnuk znakomitego Cesare, który niedawno zadebiutował, a przecież jego akurat opłaca się promować, ależ to romantyczna historia, jakież świadectwo poszanowania tradycji, aż robi mi się mokro w oczach, ten chłopak wizerunkowi nie zaszkodzi, powiedziałbym, że wyjdzie z szatni naprzeciw oczekiwaniom klientów.
Będzie żywym dowodem, że Milan jest jakiś inny.
Czytałem, że nie będzie rozstania. Inter i Milan mieli wspólnie wybudować nowy stadion obok San Siro, jesienią przedstawiono wizualizacje. Ale może sprawa nieaktualna, bo ostatnio nie śledziłem.
PolubieniePolubienie
@Greedo
W tej sprawie wszystko jest nieaktualne, dopóki nie zobaczymy, że budują. Projektów, pomysłów i wizji bym tu nie zmieścił, zresztą tak samo w Rzymie – swoje robi jeszcze legendarna włoska biurokracja.
PolubieniePolubienie
Biedny ten Daniel, pewnie chciałby tak jak ojciec i dziadek związać z Milanem całą karierę, ale nie zdziwię się jeśli się wyłamie skuszony perspektywa gry w jakims lepiej poukladanym klubie. Czasy się zmieniają i nie ma co wymagać od niego przywiązania do Milanu z powodu pewnej tradycji rodzinnej. Oczywiscie nie jest też powiedziane, że będzie wielkim piłkarzem. Ostrożnie podchodzilbym do robienia sobie wielkich nadziei odnośnie jego osoby.
PolubieniePolubienie
Może i wszyscy robią to samo, ale chyba jednak nie tak samo. Jedni rzeźbią dzieła sztuki, a innym to wychodzi tak sobie.
No i jeszcze są tacy, którzy przejęli tylko nazewnictwo, które pozwala im na granie profesjonalistów na konferencjach prasowych. Natomiast w piłkę grają na poziomie wczesnego zawodowstwa.
PolubieniePolubienie
Kibice go wygwizdali bo Maldini mówił że kibicowal Juve
PolubieniePolubienie
Cóż, piłka nożna to po prostu jedna z tysiąca dziedzin, gdzie globalizacyjna potrzeba maksymalnej efektywności wygrywa z, szeroko rozumianym, tradycyjnym podejściem.
Nie ma co liczyć na odwrócenie trendu, dopóki w człowieku będzie dążenie do tego żeby mieć więcej, a będzie zawsze. Pozostaje tylko się cieszyć że mogliśmy obserwować końcówkę lokalnego modelu świata oraz patrzeć na pozytywny.
PolubieniePolubienie
Problem w tym, że nie wszystko co „lokalne” jest do odrzucenia – przynajmniej niektórzy tak jeszcze uważają i nie wszystko, co niesie w zawrotnym tempie postęp i globalizacja, wszystkim się musi podobać (też niektórzy tak jeszcze uważają).
Natomiast perfekcjonizm, możliwość czerpania bez ograniczeń z wiedzy i doświadczeń najlepszych jest jak najbardziej do zaakceptowania. Oczywiście pod warunkiem, że nie jest to zwykły pijar, którym wielu robi kisiel z mózgu.
PolubieniePolubienie
Podoba mi się to porównanie do globalnych sieciówek, pasuje jak ulał i do klubów i do nowych stadionów i nawet do mundiali i ME.
Ciekawe, czy istnieje jakiś kres tej uniformizacji i szaleństwa w pogoni za mamoną.
PolubieniePolubienie
„lewa noga Dybali”… – faktycznie to chyba było najlepsze z tego co widziałem w mijający piłkarski weekend.
PolubieniePolubienie
„Wszystkie są instytucjami wszechogarniająco kosmopolitycznymi, a nie emanacjami miejsc, do których geograficznie należą”
No właśnie.
Większość kibiców chyba ma swoją granicę „zglobalizowania” tej zabawy, poza którą jest to zabawa już mało zabawna, przynajmniej w wymiarze rywalizacji sportowej.
Ale możę dla najmłodszej młodzieży, tej już zupełnie „cyfrowej”, nie ma to żadnego znaczenia …
PolubieniePolubienie