Podczas delektowania się serialem „Last Dance” szczególnie zaskoczyło mnie, że ja ich wszystkich – bohaterów – doskonale znam. Z twarzy, nazwisk, nawet stylu gry.
Kompletnie już nie pamiętałem, jak bardzo pasjonowałem się w latach 90. koszykówką, tym większą frajdę dawało mi więc ponowne spotykanie starych kumpli z wiszących na ścianie pokoju plakatów. Jak lubiłem uszatego ufoludka Reggie Millera! Jak nie znosiłem Johna Stocktona i Karla Malone’a, nieznośnie skutecznej pary z mormońskiego stanu Utah! Jak gardziłem, wymyślając im od tępych fizoli, Patrickiem Ewingiem i resztą nowojorskich Knicksów! Jakim cudakiem zdawał mi się Rik Smits, który miał czelność pchać się do NBA z jakiejś Holandii (nawiasem mówiąc, najwyższa nacja świata)! Jak zawzięcie trzymałem z Charlesem Barkleyem, gdy wraz z całym Phoenix Suns próbował stłumić chicagowską nawałnicę!
To ostatnie też zresztą wyparłem, dopiero „Last Dance” odświeżył pamięć – do kościoła Michaela Jordana przyłączyłem się późno, długo podążałem raczej za przykazaniem „bij mistrza”, dopiero kiedy się nawróciłem, to zostałem wyznawcą neoficko nadgorliwym, do dzisiaj wielbię go jako sportowca wszech czasów.
Tamtą przemianę klasyfikuję jako religijne oświecenie nieprzypadkowo – pomogło wielogodzinne netflixowe nabożeństwo, które notorycznie przypomina, że widz obcuje z istotą nadprzyrodzoną.
„Najbliższa Bogu osoba na Ziemi” – przedstawia Jordana gospodarz show we francuskiej telewizji, które koszykarz odwiedza przy okazji przylotu Chicago Bulls na promujący NBA w Europie turniej McDonald’sa (odc. 1). „To nie był Michael Jordan. To był Bóg przebrany za Michaela Jordana” – recenzuje po przegranym meczu Larry Bird, inny wielki gracz zza Atlantyku (odc. 2). „W końcu on nie jest człowiekiem” – ujawnia John Salley, który triumfował w NBA w barwach trzech różnych zespołów (odc. 3). „Czasami zadawaliśmy sobie pytanie, czy on w ogóle jest człowiekiem” – ujawnia chicagowski center Will Perdue (odc. 4). „To Bóg dał ci ten bilet” – to już słowa samego Michaela Jordana, skierowanego do obdarowanego wejściówką na mecz szczęśliwca (odc. 5), a chwilę później słyszymy, że wypełnioną do ostatniego krzesełka halę w Chicago objaśnia się lokalnie „fenomenem papieża i Jezusa”. Trzeba doklęczeć przed ekranem do połowy serialu, by wreszcie obejrzeć odcinek pozbawiony biblijnych lub kosmicznych metafor (nr 6), ale potem one wracają, aż wreszcie Michael Jordan wraca na boisko po dwuletniej przerwie, podczas której wymachiwał kijem baseballowym, w meczu z Orlando okazuje słabość, więc widzimy sensacyjny nagłówek telewizyjnego serwisu informacyjnego: „Z OSTATNIEJ CHWILI: Michael Jordan jest człowiekiem”. Klimat panował wówczas w Ameryce taki, że całkowicie zrozumiałą wydaje się dzisiaj decyzja chicagowskich szkół, by zwolnić uczniów z lekcji, gdy w marcu 1995 roku On zwołał konferencję prasową, by ogłosić, że jednak wraca na boisko i ponownie założy strój Bulls.
Nie zamierzam recenzować tutaj serialu, który uwodzi i zarazem zwodzi – powinność wobec największego sportowego hitu wiosny na świecie odpokutowałem już na łamach gazety, w coponiedziałkowym felietonie pt. „Piękne kłamstewka Michaela Jordana”. Wyspowiadam się tylko, że patrzyłem na ekran wniebowzięty, że to był jeden z tych przemiłych seansów, podczas których wybacza się wszystko, klasyczna guilty pleasure, rozkosz absorbowana emocjami, a nie rozumem. Mam się awanturować, że producenci zmarginalizowali Phila Jacksona, postać absolutnie przełomową dla kariery koszykarza wszech czasów, skoro zaprosili mnie na sentymentalną podróż do niesprzesanych nocy z czasów nastolęctwa i studenctwa? Mam stękać, że nie dowiedziałem się o sportowym kilerze nad kilerami niczego nowego, skoro mnóstwo innych filmów też oglądam wielokrotnie, a w „Ostatnim tańcu” zmontowano mi naraz wszystkie ważne strzelaniny o najefektowniejszej choreografii? Nie, to była wizualna orgia, doznanie intensywne zwłaszcza teraz, gdy koronawirus uśmiercił cały sport.
I właśnie wrażenia wzrokowe skłoniły mnie, by również na blogu wstukać parę akapitów o boskim Michaelu. Powody są tak błahe, że przyznaję się do nich nieco zakłopotany – otóż w trakcie klęczenia przed odcinkiem, którego sporą część poświęcono butom marki Air Jordan (zdjęcie nad notką), dotarło do mnie (kolejna iluminacja!), że barwy Chicago Bulls łączą ten klub (Amerykanie nigdy nie mówią „klub”, wolą biznesową „franczyzę” lub „organizację”) z klubem AC Milan, czyli mojej miłości futbolowej. Oba mienią się czerwienią i czernią, które ewentualnie uzupełniają bielą. Duperela, ale sami wiecie, że kibice reagują na takie duperele, więc spodobało mi się, że wszystko składa się na spójną, harmonijną całość.
Całość, która wygląda tak, teraz już odwołuję się wyłącznie do kryteriów sportowych – Milan 1988/90, Chicago Bulls 1991/93, Chicago Bulls 1996/1998 i Milan 2002/2007 to to drużyny mojego życia. Czerwone i czarne.
„Kompletnie już nie pamiętałem, jak bardzo pasjonowałem się w latach 90. koszykówką”
Mam dokładnie tak samo (wciąż oglądam, jeszcze nie skończyłem). Nie mogę wyjść ze zdziwienia, że ja ich wszystkich w zasadzie znam tych zawodników, że kojarzę większość decydujących zagrań w kluczowych meczach. Mało tego, od razu się przypomina, kto z klasy trzymał z tymi, kto z tamtymi itd. etc. BTW Polscy kibice mają jeszcze bonusik w postaci nawiązania do LaBradforda Smitha, który przyjechał przecież potem do Polski i szła za nim legenda, że miał kiedyś taki mecz, że nawrzucał Jordanowi, a tu proszę – akurat skórcik tego meczu, choć i potem rewanż, a jakże.
„Jak gardziłem, wymyślając im od tępych fizoli, Patrickiem Ewingiem i resztą nowojorskich Knicksów!”
Anegdotka: W połowie lat 90-tych ktoś z rodziny pojechał do Stanów. Błagałem o replikę koszulki meczowej. Wypisałem na kartce w kolejności: 1) Kevin Johnson; 2) Charles Barkley 3) Dan Majerle ; 4) Scottie Pippen 5) Hardeway (w życiu bym nie pomyślał o Jordanie, bo uważałem, że to jest coś nietykalnego, że nie można się wygłupiać w koszulce z numerem 23). Przyjeżdża i mi wręcza trykot… Ewinga. Jak wyszedłem w tym na uliczne boisko, śmiechom nie było końca. Zaczęto mnie przezywać „Jułing”. Ale bardzo, bardzo długo w niej grałem, i nawet Ewinga trochę polubiłem.
PolubieniePolubienie
No i wszystko jasne, nie chodzi o ulubioną kopaną czy koszykówkę tylko o ulubione kolory…
A tak na serio, to felietony na Wyborczej o chicagowskiej ściemie i stambulskim przekręcie czyta się znakomicie.
PolubieniePolubienie
P.S.
Gdybyście chcieli obejrzeć zdjęcie z Izdebnej, które mnie wczoraj tak zachwyciło, to uprzejmie informuję, że artykułu Pawła Wrońskiego już na Wyborczej nie zobaczycie (inna rzecz, ze nie specjalnie mi się chciało dzisiaj szukać).
Dla tego poniżej krótki opis:
Zakład pogrzebowy. Na placu wzory pomników. Nad solidnym metalowym płotem duży baner z fotografią Andrzeja Dudy i napis: – Andrzej Duda 2020. A pod spodem wisi na płocie mały baner materiałowy lub plastikowy na którym jest strzałka wskazująca jazdę na wprost i napis: – mini zoo 3 km.
Oglądając to zdjęcie miałem refleksję, że nawet Mleczko z najwybitniejszym kolegami czegoś takiego by nie wymyślił.
PolubieniePolubienie
również nie znosiłem duetu Stockton-Malone. Za to w opozycji do Jordana umiłowałem, przynajmniej estetycznie nie gorszego, Clyde’a Drexlera i jego Blazers . I oczywiście wspaniałe barwy : czerń, czerwień , biel oraz wg mnie jeden z najlepszych logotypów w dziejach sportu- cudowny pinwheel.
PolubieniePolubienie
@stanislaw414
„3) Dan Majerle”
No!
@ALP
Że też masz zdrowie się użerać;-)
@Lejzor
Chyba nie muszę dowyjaśniać, że w finale z Portland też byłem za Clyde’em?
PolubieniePolubienie
@stanislaw414
„Błagałem o replikę koszulki meczowej. Wypisałem na kartce w kolejności: 1) Kevin Johnson.”
Ejże, toż ja jakoś w 1993 roku napisałem nawet – dziecięcą angielszczyzną, z pomocą rodziców – list do Phoenix, żeby mi przysłali koszulkę KJ, bo on przecież taki super. Oczywiście olali.
@all
Jednak oprócz tego wyskoku generalnie byłem w #TeamJordan i #TeamBulls całym sercem. Na pierwszy tryplet niestety się nie załapałem (widziałem tylko urywki z finału z Phoenix, tata oglądał powtórki, pokazał mi rzut Paxsona). Zacząłem śledzić ligę (telegazata + duet Szaranowicz, Łabędź) tuż po pierwszym odejściu Jordana, w jego zastępstwie uwielbiałem Reggiego Millera, odkąd w finale konferencji w 1994 roku w jednym meczu skopał tyłek Knicksom i nawrzucał im z dwadzieścia parę punktów w ostatniej kwarcie. Ale gdy MJ po 1,5 roku wrócił (do dziś pamiętam datę i przeciwnika z pierwszego meczu po powrocie – 19 marca 1995, Indiana Pacers), to już liczył się tylko on i Chicago. Do dziś mam plakat tamtej drużyny z sezonu 1995/96 – taki wielkoformatowy, chyba z Magic Basketball. W sumie nigdy go nie powiesiłem (chyba się bałem, że przy odklejaniu kiedyś się porwie), ale on dalej gdzieś tam jest w moich szpargałach (spokojnie, wiem gdzie).
Niestety, odkąd Bulls się rozpadli, moje zainteresowanie NBA mocno przygasło. Meczu nie widziałem od dawien dawna, w zasadzie od czasu do czasu sprawdzam tylko tabele i wyniki. Ale rok temu przeczytałem „Wielką Księgę Koszykówki” Billa Simmonsa (to takie kompendium wiedzy o NBA z perspektywy fana i dziennikarza; btw, Rafał, poważnie myślę, że powinieneś stworzyć coś takiego o futbolu) – i wszystkie emocje sprzed dwudziestu paru lat wróciły. Książka jest absolutnie fenomenalna, napisana potoczystym językiem, polecam każdemu z tych, którzy mają sentyment do NBA – a widzę tutaj, że sporo takich 🙂 Pod jej wpływem obejrzałem nawet na youtubie całe finały Celtics-Lakers z 1984 roku i powiem szczerze, że to było niesamowite przeżycie znowu oglądać po nocy finał NBA, nawet jeśli tylko historyczny.
Teraz staram się oglądać „Ostatni Taniec” z Żoną i tłumaczyć jej, czym to wszystko dla mnie było i jak wiele znaczyło. Ale to ciężkie zadanie – Żona oczywiście niezwykle pojętna, chętnie słucha i ogląda, i nawet jej się podoba – tyle że tego chyba się nie da przetłumaczyć komuś, kto w tamtych czasach tego nie przeżył.
@Rafał
„Całość, która wygląda tak, teraz już odwołuję się wyłącznie do kryteriów sportowych – Milan 1988/90, Chicago Bulls 1991/93, Chicago Bulls 1996/1998 i Milan 2002/2007 to to drużyny mojego życia. Czerwone i czarne.”
U mnie: Chicago Bulls 1996-98, Juventus Turyn 1995-98, Barcelona 2008-2011.
PolubieniePolubienie
Wehikuł czasu…
Jestem psychofanem tamtych Byków i pod wieloma, wieloma zdaniami Pana Rafała podpisuję się wszystkimi kończynami, a „Ostatni taniec” jeszcze na mnie czeka (w kategoriach deseru, z którym nie wypada się spieszyć wśród codziennej bieganiny), ale przy całym uznaniu dla geniusza Jordana (przyłączam się w deklracji o ulubionym wszechsportowcu) warto pamiętać, że w kluczowych momentach finałów w warunkach skrajnej dramaturgii często kluczową rolę odgrywali inni zawodnicy – np. Paxson w dogrywce z Lakersami czy Rodman w bojach z Utah (w odróżnieniu od MJ i Scottiego kompletnie na przekór całosezonowym statystykom nie chybiał swych osobistych, a w 1998 nawet zaczął celnie rzucać z półdystansu). Dla mnie tamte finały były piękne nie tylko z uwagi na iście mitotwórcze poczynania „Aira”, co klasę wysiłku zbiorowego, prawdziwą Dynastię Byków.
A co do Stocktona i Malone’a – ja z kolei ich autentycznie podziwiałem i do dnia dzisiejszego nie mogę się nadziwić, jak można było mieć takiego pecha, by w szczytowym momencie formy i konstrukcji drużyny trafić na jeszcze lepszego rywala. Nie jestem wybitnym znawcą NBA, ale skłonny byłbym zaryzykować tezę, iż nigdy nie było lepszej drużyny, która przegrywała w Wielkim Finale, tamte Utah w mej ocenie pokonałoby większość późniejszych mistrzów tej ligi.
I uwaga do Pana Rafała – obawiam się, że przy swym wpisie zaniechał Pan mimo wszystko pewnej puenty, czyż nie?
@ Fidelrulez
Zasadniczo podzielam zestawienie (choć wobec Barcy serce nigdy mi mocniej nie biło, ale ich zwłaszcza pierwszy sezon pod Guardiolą był pewną nową jakością), po dziś dzień jestem w szoku po 1:6 w Paryżu…
PolubieniePolubienie
Trochę Wam zazdroszczę. Dla mnie lata dziewięćdziesiąte to okres kiedy wymyślałem się zawodowo na nowo, okres intensywnej pracy i uzupełniania wiedzy. Bazą były oczywiście wcześniej nabyte umiejętności ale wcześniej nabyta wiedza i doświadczenia były mało przydatne w nowej, dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Kibicowanie zeszło na dalszy plan a nawet sportową rekreację ograniczyłem do letniego pływania oraz nart i łyżew w zimie.
Oczywiście nie zrezygnowałem zupełnie z kibicowania, ale stało się ono wyłącznie chwilą wyrwaną na relaks, odskocznią.od codzienności.
Dlatego NBA przeszło trochę obok mnie. Oglądałem koszykówkę z doskoku, podziwiałem umiejętności, zapamiętałem nawet parę nazwisk, które zrobiły na mnie wrażenie (na tyle, żeby kojarzyć o czym dyskutujecie), ale to zdecydowanie za mało, żeby włączyć się do merytorycznej dyskusji. Chociaż z jednym zgodzę się bez dyskusji… – NBA w najlepszym wydaniu to poezja, a jej najlepsi koszykarze to niemal bohaterowie fantasy.
I to wtedy przestałem pasjonować się pasjonować dyscyplinami, śledzić tabele, wyniki i nauczyłem się cieszyć wydarzeniem sportowym/meczem. I tak mi zostało do dzisiaj.
PolubieniePolubienie
@Fidel
Właśnie stoi u mnie ten Simmons na półce od dawna i jakoś nie mogę się zabrać, straszy grubością, a jednak od koszykówki się baaardzo oddaliłem.
„Teraz staram się oglądać „Ostatni Taniec” z Żoną i tłumaczyć jej, czym to wszystko dla mnie było i jak wiele znaczyło. Ale to ciężkie zadanie – Żona oczywiście niezwykle pojętna, chętnie słucha i ogląda, i nawet jej się podoba – tyle że tego chyba się nie da przetłumaczyć komuś, kto w tamtych czasach tego nie przeżył.”
Moja nieżona nie znosi koszykówki, ale oglądało jej się łatwo (tylko na trochę się przyłączyła), bo wszystko podane w neftlixowo przyjemnej narracji – coraz bardziej mnie irytuje ta estetyka, prawdę mówiąc.
@Klemens
„I uwaga do Pana Rafała – obawiam się, że przy swym wpisie zaniechał Pan mimo wszystko pewnej puenty, czyż nie?”
Ejże, co za „Pan” znowu? A przede wszystkim – jakiej puenty? Mam pewne podejrzenia, ale wolę zapytać…
PolubieniePolubienie
Rafale – dziękuję za wyróżnienie zwróceniem wiadomej uwagi, osobiście będąc miłośnikiem wynalazku zwanego Internetem odczuwam jednak pewien niesmak wobec łatwości „tykania się” wobec różnych osobowości (nie mylić z osobistościami) czy nawet autorytetów przez różnorakich „siusiumajtków” korzystających z dobrodziejstw mniej czy bardziej pozornej anonimowości (uff, rekord długości dygresji na dziś został wykonany, ale to by przesłonić wątek główny) – obawiałem się, iż zakończysz krasomówczym „to se ne vrati”. Tak delikatnie sugerując…
PolubieniePolubienie
@Klemens
I co ja mam odpowiedzieć? Przychodzi mi do głowy tylko filozoficzne – jest jak jest.
PolubieniePolubienie
Ja byłem fanem Celtów, zwłaszcza wspomnianego Birda i jego rzutów z odskoku, oraz „Chiefa” Parisha, który jako prawie emeryt też zdążył zahaczyć o Bulls i załapać się na pierścień.
Nawiasem mówiąc: ktoś pamięta Manute Bola i jego 3-punktówki?…
PolubieniePolubienie
@Rafał
„Właśnie stoi u mnie ten Simmons na półce od dawna i jakoś nie mogę się zabrać, straszy grubością, a jednak od koszykówki się baaardzo oddaliłem.”
No jest to grubas, ale wchodzi bardzo szybko.
PolubieniePolubienie
A ja nie cierpiałem Jordana za wywalanie języka przy każdej okazji, uważając go za aroganta, za to uwielbiałem Isiaha Thomasa, uważałem że łatwo jest dobrze grać, kiedy się ma 2 m, a co innego kiedy jesteś najniższy na boisku, a i tak wygrywasz, a dla mnie najlepszy był ten, kto wygrywał, a nie zdobywający milion punktów w przegranych meczach. Lubiłem też Magica, obydwaj fantastycznie panowali nad piłką i rozgrywali. A potem kibicowałem każdemu rywalowi Byków, niestety w kluczowych momentach meczów z Utah pomagali im sędziowie.
PolubieniePolubienie
Z zupełnie innej beczki. Przegladając w internecie bieżący kalendarz wydarzeń sportowych. obserwuję zalew transmisji e-sportowych. Dla mnie człowieka starej daty to nawet nie rekreacja, nawet nie sport świetlicowy. Nawet przy piłkarzykach trzeba się więcej fizycznie wysilić… – zwykła zabawa/gra taka jak chińczyk czy cymbergaj.
I trudno mi się oprzeć wrażeniu, że to kolejne proces społeczny, który co raz bardziej odsuwa nas od życia w sportowej rzeczywistości i powoli przenosi w świat wyimaginowanych zdarzeń, w którym najważniejszy staje się bełkot reklamowy.
Już dzisiaj na wielu piłkarskich (nie tylko) stadionach obserwujemy luźno ze sobą powiązane dwa spektakle jeden na boisku czy bieżni, a drugi na trybunach. Może dlatego (takie mam wrażenie) niektórzy uważają, ze meczy bez kibiców nie da się oglądać. Oczywiście rozumiem piłkarzy, którym brak dopingu nie ułatwia gry. Rozumiem nawet stadionowych kibiców, którzy wolą na żywo uczestniczyć w meczu B klasy niż oglądać mecz LM w telewizji. Ale jak słyszę głosy, że w telewizji nie da się oglądać meczu bez kibiców na stadionie, to zaczynam się zastanawiać co dla nich jest ważniejsze „szoł” na trawniku, czy na trybunach.
P.S.
A może to jednak na temat naszego „wniebowzięcia” i zauroczenia elementami fikcji, o którym pisze Rafał. W końcu to „amerykanskie” relacje medialne pierwsze wyspecjalizowały się w sprzedawaniu dwóch „szołów” na boisku i na trybunach i poszły w tym nawet tak daleko, że skorygowały regulamin rozgrywek, żeby więcej czasu było na „szoła” z trybun.
PolubieniePolubienie
@Rafalstec a co jest nie tak z estetyką? Pod kątem narracji i tego, że te mogą wciągnąć każdego – nawet słabo zainteresowanego tematem – trudno o większy majstersztyk realizacyjny.
PolubieniePolubienie
*te dokumenty – miało być 🙂
PolubieniePolubienie
@MSZ
Bo to trochę jak z Sienkiewiczem… – i wojna krzyżacko-litewska była, i powstanie Chmielnickiego, i potop szwedzki, i wojny z Turkami a nawet podstawowe fakty się zgadzają. I też się świetnie czyta czy ogląda.
PolubieniePolubienie
@alp
Zawsze myślałem że w sporcie chodzi o rywalizację, a nie wyciskanie potu, szachistów, brydżystów ect. zawsze w poczet sportowców zaliczałem, nie wiem dlaczego wyjątek robić dla e-sportowców.
Ale cóż, woda musi w Wiśle upłynąć, kiedyś na piłkarzy patrzono krzywo, że stare chłopy biegajo w krótkich spodenkach i jeszcze płacić se każo, zamiast do uczciwej roboty się zabrać, dziś w tym miejscu są e-sportowcy. Za jakiś czas będzie to mainstreamowe, a krzywo będą ludzie patrzeć na coś innego i nowego.
PolubieniePolubienie
I kolejny Jasny Umysł zniknął z tego polskiego świata.
PolubieniePolubienie
@Antropoid
Kolejny, którego będzie nam brakowało.
PolubieniePolubienie
Chyba się złe moce sprzysięgły, żeby ICH ubywało – choć na nadmiarem nigdy ta ziemia nie grzeszyła.
PolubieniePolubienie
Autokorekta – bez *na
PolubieniePolubienie
Na początku epidemii ciężko było znieść fakt, że rozgrywki piłkarskie są zawieszone. Po miesiącu jakoś się do tego przyzwyczaiłem. Głód piłki zaspakajałem football menadżerem. Zainteresowały mnie też wirtualne wyścigi F1 z uczestnictwem gwiazd F1.
Obecnie świat esportu wciągnął mnie za sprawą jednej z gier typu „battle royal”. Na Youtube i Twitchu oglądam z zainteresowaniem turnieje, w których wyłaniani są najlepsi zawodnicy w tej grze na poszczególnych kontynentach. Znam już najlepsze europejskie, amerykańskie ekipy. Zastanawiam się jak teraz podzielić czas na oglądanie piłki i esportu.
PolubieniePolubienie
Oczywiście, ze „sport to rywalizacja”, a rywalizować można nawet w grach świetlicowych np. w grze w cymbergaja. Problem mam jak kibicować wirtualnej fikcji? – Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że co raz bardziej odjeżdżamy od rzeczywistości i już niewiele brakuje nam do chwili, w której znajdziemy się pod Kopułą Gromu (tak chyba jeżeli dobrze pamiętam nazywało się to miejsce fikcyjnego błogostanu).
P.S.
Ostatnio wyczytałem, że nawet 80% stałych bywalców portali internetowych obu płci nie przychodzi na umówione spotkania. Ucieczka przed realem?
PolubieniePolubienie
Oczywiście chodziło o bywalców internetowych portali randkowych.
PolubieniePolubienie
A ja na tyle zaakceptowałem świat bez sportu, że jak wraca, to pytam: A po co w ogóle?
PolubieniePolubienie
„naszą ligę pokazują stacje w aż 16 krajach, więc prawdopodobnie rozstrzyga się przyszłość tej ostatniej – albo wreszcie uwiedzie cudzoziemców, albo pozostanie rozrywką niesłusznie ignorowaną i spychaną do niszy, pomiędzy ofertę zbyt trudną w odbiorze, by porwała masowego widza” – poniedziałkowy felieton Rafała na Wyborczej polecam gorąco.
W trakcie lektury dotarło do mnie np., że akcja po której padła pierwsza bramka Lewego, którą uważałem za akcję ostatniego weekendu, była niczym w porównaniu do bramkowej akcji Legii w meczu z Lechem. Dzięki Rafał!
PolubieniePolubienie
Niepodrabialność to jest w ogóle siostra bliźniaczka polskich ligowców, oni nie tylko takich figur jak ta poznańsko-warszawska nie są w stanie powtórzyć, ale zazwyczaj nawet kanonicznych futbolowych zagrań.
Najwybitniejsze dzieła surrealizmu, to przy polskiej ekstraklasie banał, nudny schemat.
PolubieniePolubienie
Wczoraj zachwycałem się felietonem Rafała na temat naszej instytucjonalnej „polskiej megalomanii” (nie tylko w piłce), a dzisiaj z równą przyjemnością przeczytałem na Wyborczej o „lepszym bólu” trenera Atalanty Bergamo.
Być może to jakaś przypadłość, ale mi bardzo podobają się te felietony naszego gospodarza w których relacje sportowe wplata w szeroki kontekst relacji społecznych. Co raz częściej też nurtuje mnie pytanie; – czy Rafał na pewno pisze o sporcie, czy raczej poprzez sport o naszej (niekoniecznie tylko polskiej) rzeczywistości.
PolubieniePolubienie
Robert Lewandowski został sklasyfikowany na dziewiątym miejscu listy najbardziej niedocenionych piłkarzy w historii przygotowanej przez serwis Football365.com.???
PolubieniePolubienie
A takie pytanie mam. Bo w kwietniu i maju nasze kluby obniżyły pensje z powodu braku przychodów. Czy teraz, skoro jak stwierdził prezes ekstraklasy, na transmisjach w miesiąc zarobią tyle, co przez cały rok, to za ten miesiąc zapłacą tyle, co za cały rok?
PolubieniePolubienie
Łoł, ale dobry kawał lektury ten tekścior i komentarze.
Tak wiele mam wspólnych wobec Bulls i koszykówki lat ’90 emocji z autorem, że trudno mi zliczyć. Pomijając prostotę Utah, której nie znosiłem, to 206 cm chłop jak dąb, który kończy sam na sam z koszem layupem z „kaczorem” (wyskok dwutakt prawa noga i rzuca prawą ręką, a lewa noga przed sobą – parodyczne), nie mógł budzić zaufania.
Mika też w opozycji do uwielbienia wszystkich, niezbyt lubiłem, bo eliminował moje „lob city” z Seatte z Kempem i Paytonem. Bezczelne, utalentowane, efektowne.
Także mnie Netflix przypomniał, przy całym dystansie do montażu z jednej perspektywy, Air najlepszym sportowcem wszech czasów był i basta. Widać czego brakuje wielu utalentowanym sportowcom, dziś i jak ważna jest chęć wygranej i nienawiść do porażek. Taki płomień rywalizacji poparty pracą prowadzi na szczyt.
Dzięki netflixie, dzięki Rafale za wspomnienie.
PolubieniePolubienie